poniedziałek, 17 listopada 2014

Militaria XX Wieku: Kriegsverdienstkreuz

czyli

O niekorzystaniu z bibliografii

W numerze 4 (61) 2014 poczytnego periodyku Militaria XX Wieku ukazał się skądinąd interesujący i ładnie zilustrowany artykuł Łukasza Gładysiaka pt. W cieniu Żelaznego Krzyża, Kriegsverdienstkreuz i Kriegsverdienstmedaille.
Autor zajął się tym razem rzeczywiście ciekawym odznaczeniem, które, pomimo swej wysokiej rangi i dużej popularności, jest w powszechnej świadomości dość mało znane, a przez to obrosłe szeregiem mitów i nieporozumień. Ba, uchodzi wręcz czasem - i z takim podpisem ukazało się w jednej z książek o tematyce eksploratorskiej - za krzyż za kampanię wrześniową 1939 roku.

Bogata i wysoce merytoryczna podstawa bibliograficzna wykorzystana w artykule pozwolić powinna na dobre opracowanie tematu - i tak też się stało, acz głównie w części opisowej, dotyczącej wyglądu i sposobu noszenia odznaczeń. Niestety, najgorzej wypadła ta część artykułu, która de facto stanowić mogłaby jego największą wartość - dotycząca formalnych aspektów przyznawania Krzyża Zasługi Wojennej, które - ulegające do tego dość istotnym zmianom - są właśnie najmniej znane i najczęściej błędnie opisywane.
Tutaj, niestety, artykuł Łukasza Gładysiaka nie wnosi nic ciekawego. To, co podaje, podaje powierzchownie, a nierzadko błędnie, utrwalając pokutujące wypaczenia.

Autor oparł się też w swej pracy na istotnym materiale źródłowym, a mianowicie dzienniku ustaw (Reichsgesetzblatt) z 1939 roku zawierającym dwa rozporządzenia wprowadzające nowe odznaczenia. Dość dziwnie wygląda już jednak ten punkt w wykazie bibliografii: Reichsgesetzblatt, 1939, I, v. 24, Oktober 1939 (archiwum autora). Dziwi nieco oddzielenie dnia i miesiąca przecinkiem (o ile to nie literówka, jak gdyby "v. 24" i "Oktober 1939" były osobnymi parametrami - może to sugerować Reichsgesetzblatt nr 24, ten wszak ukazał się w lutym 1939), brak też kolejnego numeru dziennika (209) i tytułu konkretnego aktu prawnego (Verordnung ûber die Stiftung des Kriegsverdienstkreuzes. Vom 18. Oktober 1939), ponadto reprodukowane (za wikipedią) na stronie 79 artykułu dwie "ryciny urzędowe" z wizerunkami odznaczeń to tak naprawdę reprodukcje dwóch stron (2071 i 2072) z tegoż rozporządzenia. Budzi to wszystko niejakie wątpliwości co do rzeczywistej znajomości oryginału rozporządzenia przez autora.
Problem też w tym, że rozporządzenia dotyczące KVK i KVM ukazały się w dwóch Reichsgesetzblattach - nr 209 z roku 1939 i nr 154 z roku 1940; z tego drugiego autor już jednak nie korzystał, co odbiło się niekorzystnie na merytorycznej poprawności jego pracy.
Na pierwszej stronie artykułu czytamy więc:

Odznaczenie występowało w dwóch wariantach: z mieczami (mit Schwerten), symbolizującymi zasługi wojenne wykazane w obliczu bezpośredniego zagrożenia ze strony wroga, lecz niekwalifikujące się do przyznania stricte bojowego Krzyża Żelaznego albo bez mieczy - za wysiłek militarny z dala od linii frontu. Ostatnim nagradzać można było także osoby cywilne.

Uderza od razu błędne podanie niemieckiej nazwy krzyża z mieczami - mit Schwerten. Powinno wszak być mit Schwertern (z mieczami) oraz ohne Schwerter (bez mieczy).
Dużo gorzej jednak wygląda sprawa kryteriów niezbędnych do otrzymania KVK, przytoczonych tu raczej niekonkretnie, a na pewno niepełnie. Rozporządzenie, z którego korzystać miał autor, stwierdza bowiem jednoznacznie:

a) z mieczami za szczególne zasługi w służbie pod oddziaływaniem ognia nieprzyjaciela lub za szczególne zasługi w militarnym prowadzeniu wojny,
b) bez mieczy za szczególne zasługi przy przeprowadzaniu innych zadań wojennych, przy których służba nie przebiegała pod oddziaływaniem ognia nieprzyjaciela.

Warto też zwrócić uwagę na kwestię odznaczania cywili tylko krzyżem bez mieczy. Tak na marginesie, jeden z częściej pojawiających się mitów na temat KVK, to przeznaczenie wersji z mieczami dla wojskowych, a bez mieczy - dla cywili. W rzeczywistości od ustanowienia odznaczenia w 1939 roku, krzyż z mieczami przyznawany mógł być tylko żołnierzom, a krzyż bez mieczy - żołnierzom i cywilom (literalnie - "nieczłonkom wehrmachtu"), tak, jak czytamy w artykule Łukasza Gładysiaka. Ale, o czym już się z artykułu nie dowiemy - od roku 1940, wraz z nowelizacją rozporządzenia, krzyż z mieczami otrzymywać mogli także cywile (i w praktyce odznaczani nim byli nawet na głębokich tyłach, np. za dokonania podczas nalotu).
W tym samym akapicie, nieco wcześniej, trafiamy na ewidentną już nieprawdę:

Ustanowiony początkowo w dwóch klasach (nadanie wyższej możliwe było dopiero po wcześniejszym uhonorowaniu niższą) (...)

Podczas gdy wykazywany przez autora w bibliografii Reichsgesetzblatt nr 209 wyraźnie stwierdza w opublikowanym zaraz dalej rozporządzeniu wykonawczym (Durchfûhrungsverordnung zur Verordnung ûber die Stftung des Kriegsverdienstkreuzes. Vom 18 Oktober 1939), iż...

Przyznanie Krzyża Zasługi Wojennej 1. Klasy bez wcześniejszego przyznania Krzyża zasługi Wojennej 2. Klasy  powinno zostać ograniczone do szczególnie wybitnych zasług. W tych wyjątkowych przypadkach 2. Klasa przyznana będzie jednocześnie z 1. Klasą.

W powyższych wypadkach zabrakło rzeczywistej znajomości tak obu Reichsgesetzblattów z lat 1939 i 1940, jak i wykazanej w bibliografii literatury - choćby Klietmanna.
Jeszcze na tej samej stronie 74 natrafiamy na inną informację cokolwiek kontrowersyjną:

19 sierpnia tego roku [1940], katalog Wojennych Krzyży Zasługi rozszerzono o Krzyż Rycerski - Ritterkreuz des Kriegsverdienstkreuzes. (...) Tego samego dnia światło dzienne ujrzała dyrektywa o wprowadzeniu jednoklasowego (...) Wojennego Medalu Zasługi (Kriegsverdienstmedaille - KV).

Oba odznaczenia wprowadzone zostały bowiem w 1940 jedną, tą samą nowelizacją rozporządzenia z 1939 roku (a nie "dyrektywą"), opublikowaną we wspomnianym Reichsgesetzblatt nr 154 (Verordnung ûber die Änderung der Verordnung ûber die Stiftung des Krieksverdienstkreuzes. Vom 19. August 1940).
Na s. 77 czytamy z kolei:

Ciekawostkę stanowi fakt, że do 28 września 1941 roku wstążki KVK oraz Żelaznego Krzyża nie można było nosić w tej samej formie jednocześnie.

Ba! Nie tyle nie można było nosić wstążek tych odznaczeń razem, ale nawet w ogóle nie można było obu odznaczeń jednocześnie posiadać...
Ciekawostka nie jest wcale ciekawostką, lecz kolejnym dowodem na nieznajomość wykazanej w bibliografii literatury (ze wskazaniem choćby na wspomnianego Klietmanna, dość szczegółowo zagłębiającego się meandry formalnej strony nadawania KVK), co - niestety - bardzo negatywnie wpływa na merytoryczną wartość artykułu Łukasza Gładysiaka. Skupił się on w pierwszej części na niuansach, wyliczaniu nazwisk odznaczanych oficjeli itp., kompletnie za to odpuszczając podstawową kwestię dotyczących KVK regulacji prawnych. Poza gładkimi ogólnikami przytoczonymi krytycznie powyżej nie dowiemy się więc nic np. o zawiłościach "kolizji" odznaczenia jednej osoby krzyżem tej samej klasy w wersji z mieczami i bez mieczy, czy o wzajemnie się do 1941 roku wykluczającym odznaczaniu Krzyżem Żelaznym i Krzyżem Zasługi Wojennej (jako że Krzyż Żelazny uznawany był wtedy za nadrzędny i wykluczał lub anulował odznaczenie KVK tej samej klasy), o wstrzymaniu przyznawania pośmiertnego w 1943 roku, o przyznawaniu wersji z mieczami zdemobilizowanym żołnierzom....

Szkoda więc, że artykuł nie zdołał wyczerpująco i wiarygodnie przedstawić jakże interesującego tematu Krzyża Zasługi Wojennej, przykładając należną uwagę do najistotniejszych, a zarazem najmniej powszechnie znanych, aspektów formalnych związanych z tym odznaczeniem - a przy istotnych tamże błędach i brakach merytorycznych rozmienił się cokolwiek na drobne, grzęznąc w szczegółach w rodzaju wymiarów kopert, w jakie pakowano odznaczenia.

piątek, 15 sierpnia 2014

Drobny szczegół, a cieszy, czyli wakacyjne remanenta cz. 7

Przy okazji sporządzania takich czy innych rysunków niemieckich bomb coraz to natykałem się na charakterystyczny T-kształtny zaczep nośny, występujący na ciężkich bombach i torpedach, wykorzystywanych przez dużej nośności zamki bombowe, np. PVC 1006.
I zawsze przy takich okazjach rodziło mi się pytanie - jakiej toto w zasadzie jest wielkości???
Ano takiej:



Przykład zaczep z 450 mm torpedy lotniczej F 5 b. Warto zwrócić uwagę, że narożniki obrobione są po prostu szlifierką, a przez to ich zaokrąglenie jest dość swobodne i nierównomierne.
 

Zaczepy używane w bombach nieco się jednak różniły, dzięki szerokiej podstawie przypominając w przekroju poprzecznym leżącą literę H. Różne bywały też wymiary i rozmieszczenie śrub mocujących zaczep do korpusu pocisku - np. cztery śruby w podstawie zaczepu, dwie śruby przez zaczep (acz większe niż w przypadku torpedy) itp.

piątek, 8 sierpnia 2014

Tajemnica trójlufowego moździerza, czyli wakacyjne remanenta cz. 6

W rosyjskich publikacjach lat ostatnich kilkunastu spotkać można opis tyleż zagadkowej, co ciekawej niemieckiej broni - trójlufowego moździerza kalibru 28 cm.
Moździerz taki składać się miał z trzech luf z mechanicznymi mechanizmami spustowymi, opartych z przodu na ramie wsporczej z mechanizmami naprowadzania w azymucie i podniesieniu, a z tyłu - na płycie oporowej.
Do transportu moździerza służyć miał 3-tonowy samochód ciężarowy. Strzelanie mogło odbywać się zarówno z ziemi, jak i z samochodu. Po wystrzeleniu kolejno wszystkich trzech pocisków lufy były zdejmowane w celu naładowania, a na ich miejsce zakładano zestaw trzech naładowanych luf. Szybkostrzelność wyrzutni wynosiła 6 strzałów na 10-15 minut, masa pojedynczej lufy wynosiła 65 kg, zaś płyty oporowej 200 kg. Pocisk o masie 75 kg osiągał zasięg 6500 m.
Co ciekawsze, wg autorów rosyjskich ta skądinąd nieznana broń została przyjęta do uzbrojenia. Nazywana jest wprawdzie konsekwentnie moździerzem, jednakże bardzo mała masa luf w połączeniu z dużym zasięgiem ciężkich pocisków sugerują wyrzutnię rakietową (może nawet broń akcyjno-reakcyjną). Moździerzami zwano wszak dość powszechnie i zwykłe nebelwerfery.
Pozostaje jednak kwestią otwartą, czy konstrukcja taka istniała w rzeczywistości...? Czy choćby w projekcie - a może jest po prostu radosnym wytworem jakiegoś raportu wywiadowczego?

piątek, 1 sierpnia 2014

W pogoni za prostotą, czyli wakacyjne remanenta cz. 5.

Jakkolwiek by nie oceniać niemieckiej techniki zbrojeniowej lat II wojny światowej, trudno oprzeć się wrażeniu, że akurat na polu elektroniki wypadała ona niezbyt imponująco. Pomimo wielu wysiłków nie dokonano zbyt wiele ani na polu głowic samonaprowadzających, ani na polu zapalników zbliżeniowych. Kilka konstrukcji znalazło się wprawdzie na skraju produkcji seryjnej, czy wręcz do produkcji tej trafiło, ale - jak to zwykle w III Rzeszy - za późno i za mało.
A kombinowano naprawdę zajadle, analizując i badając niemal wszystkie możliwe i niemożliwe schematy konstrukcyjne głowic samonaprowadzających i zapalników zbliżeniowych (z wyraźną, jak niedaleka przyszłość wykazała, nadreprezentacją systemów akustycznych). Często były to konstrukcje wcale ciekawe - z cyklu czegoż to ludzie nie wymyślą...
Jedną z bardziej interesujących (za sprawą swej trywialności) rodzin zapalników zbliżeniowych były aktywne zapalniki optyczne. Pracowało nad nimi ze zmiennym szczęściem i takimiż skutkami kilka firm, tworząc szereg konstrukcji o różnej budowie i różnym zastosowaniu. Przeznaczano je i dla przeciwlotniczych pocisków kierowanych, i dla torped, i wreszcie do wyzwalania uzbrojenia samolotu. Część tych zapalników zmaterializowała się nawet w formie prototypów, prace nad innymi pozostały dalekie od końca.
Zasada działania tego rodzaju zapalnika była wręcz banalna - emitował on po prostu taką czy inną wiązkę światła, które to światło po odbiciu od celu padało na fotokomórkę - i bum! Czy raczej kaboom!


Najbardziej klasyczną formą tej koncepcji był zapalnik dla kierowanych pocisków przeciwlotniczych, jakiego przykład konstrukcji przedstawiony jest powyżej. Jego charakterystyczną cechą były dwa pierścieniowe okna - górne kryjące fotokomórkę, dolne - źródło światła.


Spójrzmy na szczegóły zapalnika w przekroju - żarówka otoczona jest przez obrotową kopułkę z obiektywami, napędzaną przez silnik elektryczny. Dzięki takiej konstrukcji głowica emitowała skierowane na bok i nieco do przodu wirujące wiązki światła, niczym latarnia morska. W zależności od wykorzystania filtrów w obiektywach zapalnik mógł działać czy to w podczerwieni, czy w paśmie widzialnym - przy czym ta ostatnia konfiguracja znacząco zwiększała zasięg. Powyżej żarówki umieszczona była fotokomórka (tutaj próżniowa), mająca rejestrować światło odbite - w bardziej dopracowanej wersji, w celu zabezpieczenia zapalnika przed zadziałaniem na skutek przypadkowych rozbłysków światła, reagował on dopiero po odebraniu impulsów z częstotliwością równą częstotliwości skanowania wiązek. Zasięg zapalnika oceniany był na 10-30 m, zależnie od mocy żarówki (sięgającej kilkuset wattów).
Kwestię potencjalnej skuteczności lepiej pominąć milczeniem... Acz musiało to w locie wyglądać bardzo ciekawie.

piątek, 25 lipca 2014

Arsenał kukuruźnika, czyli wakacyjne remanenta cz. 4.

Jednym z bardziej legendarnych samolotów II wojny światowej jest bez wątpienia radziecki lekki nocny bombowiec Polikarpow U-2ŁNB (znany może lepiej jako Po-2ŁNB). Bojowe użycie tych dwupłatowych maszyn obrosło przez dziesięciolecia legendą heroiczną, z którą trudno się już zmierzyć.


Wydaje się, w każdym razie - także na podstawie zeznań weteranów, że faktyczna skuteczność przeprowadzanych przez kukuruźniki nocnych nalotów była, oględnie rzecz biorąc, mocno ograniczona. Powiedzmy, trafienie w cokolwiek raz na trzy loty (ostrożnie kalkulując). Przyczyniały się do tego zarówno nocne warunki, niestabilność samej platformy, jak i - przede wszystkim - niezwykle prymitywne wyposażenie bombardierskie samolotu. Ba, weterani twierdzą często, że w ogóle nie korzystali z żadnych celowników, nawet jeżeli były zamontowane. A pamiętać trzeba, że bomby zrzucano z reguły z wysokości około kilometra, a nawet - zwłaszcza w przypadku silnie bronionych celów - trzykrotnie większej (choć, gwoli prawdy, były i pułki bombardujące standardowo z 700 m). Sporadycznie, czy raczej awaryjnie lub przy niesprzyjającej pogodzie, praktykowano bombardowanie z 400 m, czy nawet 100 m - ale w tym ostatnim przypadku konieczne już było użycie zapalników ze zwłoką.
Trzeba tu jednak zaznaczyć, że - jak z relacji wspomnieniowych wynika - nie było jakichś ustalonych, odgórnych regulacji czy praktyk i poszczególne pułki walczące na pociakach bardzo się różniły jeśli chodzi o sposób przeprowadzania nalotu, przenoszone uzbrojenie (w tym typ bomb, maksymalny ciężar podwieszeń czy montowanie karabinów maszynowych), a nawet używanie przez załogi spadochronów. 

CSS-13 ucharakteryzowany na U-2ŁNB, muzeum w Kołobrzegu.

No dobrze, ale czym w ogóle ten U-2ŁNB walczył?
Na bazie lektury monografii, jak i relacji wspomnieniowych, zidentyfikowałem następujące typy uzbrojenia bombowego czy rakietowego (niestety, nie zawsze dało się ustalić konkretne wagomiary bomb):
  • Elektronowe bomby zapalające ZAB-1e lub niemieckie B-1E, w kabinie
  • Granaty lotnicze AG-2
  • Ampuły zapalające AŻ-2 w kasetach
  • Bomby odłamkowe AO-2,5 w kasetach
  • Kumulacyjne bomby przeciwpancerne PTAB-2,5-1,5 w kasetach
  • Bomby odłamkowe AO-10 w kasetach
  • Bomby odłamkowe AO-25
  • Bomby burzące FAB-50
  • Bomby odłamkowo-burzące AF-82
  • Bomby burzące FAB-100
  • Bomby zapalające ZAB-100
  • Bomby zapalające ZAB-100-40p
  • Bomby fotograficzne FOTAB-?
  • Bomby oświetlające SAB-? w kabinie (zapewne SAB-3)
  • Bomby oświetlające SAB-? na wyrzutnikach (zapewne SAB-14, SAB-15, SAB-25)
  • Pociski rakietowe RS-82
  • Pociski rakietowe RS-132
Amunicję tę przenoszono m.in. w następujących zestawach podwieszeń:
  • 2 x AO-25
  • 4 x AO-25
  • 6 x AO-25
  • 2 x FAB-50 + 2 kasety z AO-10
  • 4 x FAB-50 + 1 x AO-25 + 1 x SAB-?
  • 6 x FAB-50
  • 2 x ZAB-100
  • 4 x ZAB-100-40p + 2 x SAB-?
  • 2 x FAB-100  
  • 2 x FAB-100 + 2 x FAB-50
  • 2 x FAB-100 + 4 x RS-82
  • 3 x FAB-100
Ładunek bomb wynosił przeciętnie do 200-300 kg (zależnie zresztą od jednostki i okresu), czasem porywano się i na 400 kg, choć samolot wymagał już wtedy utwardzonego pasa i w ogóle ledwo leciał. Aczkolwiek, z drugiej strony, zwłaszcza na wcześniejszym etapie wojny, zdarzały się bardzo regularnie loty z ledwo dwoma bombami 25 kg. Do kabiny brano (jeśli już) wyrzucane przez obserwatora lekkie bomby oświetlające, a czasem nawet bomby odłamkowe i zapalające.
Pociski rakietowe RS-82 i RS-132 odpalano bądź to celując na oko, bądź z wykorzystaniem celowników strzeleckich - np. kolimatorowego OP-1. Co ciekawe, stosowano tutaj też czasem wyrzutnie skierowane do tyłu.
Z kolei nisko latające rozpoznawcze U-2 używały - przy nadarzającej się okazji - zwykłych granatów ręcznych wyrzucanych przez obserwatora. Takie też uzbrojenie miały polskie rozpoznawcze Po-2 z szeregów 9 seł KBW walczące w l. 1946-47 w Bieszczadach przeciwko partyzantce UPA. W skrajnym przypadku, do zniszczenia schronu, użyto wtedy nawet dwóch zwykłych min z zapalnikami czasowymi.

piątek, 18 lipca 2014

Czerwona kometa, czyli wakacyjne remanenta cz. 3.

Jest pośród pasjonatów lotnictwa (zwłaszcza tego z hakenkreuzem) tudzież modelarzy rzeczą powszechnie wiadomą, że rakietowy myśliwiec Messerschmitt Me 163 Komet podczas swego pierwszego lotu bojowego pomalowany był na czerwono. Ba, w książkach i czasopismach zamieszczane są precyzyjne schematy malowania tegoż czerwonego Me 163 BV 41 (PK+QL), pilotowanego 13 czy 14 maja 1944 przez Wolfganga Späte - i do tego nawet datowane już na rok 1943.
No więc gdzie jest problem?

Rys. oryg. Marek Radomski, TBiU 141

Niestety - jak już onegdaj napomknąłem, wszystkie te schematy kolorystyczne są czystą fantazją, bo nie ma żadnych przesłanek na temat szczegółów wyglądu tego samolotu, oprócz tego, że przez jakiś okres czasu był czerwony. Autorzy rysunków po prostu powielają kompletny układ jednobarwnego malowania i oznakowania przedseryjnego samolotu, zastępując jeno kolor błękitny piękną czerwienią. Ale jak było naprawdę? Jakie samolot miał oznaczenia, czy miał zachowaną rejestrację, napisy eksploatacyjne itp.?
Spójrzmy zatem, co napisał po latach sam Späte:

Wcześnie rano 14 maja 1944 zgłoszono, że formacje bombowców łączą się nad Wyspami Brytyjskimi. (…) Ogłupiałem, gdy zobaczyłem samolot, który Hauptmann Böhner zaproponował mi jako pierwszy samolot mający zaatakować wroga. Stał tam Me 163 BV 41 we wspaniałym, jasnym, pomidorowo-czerwonym malowaniu. Było jasne, że wszyscy myśleli, że znakomicie się dla mnie spisali. Ktoś wykonał już kilka lotów próbnych, aby upewnić się, że samolot jest w gotowości bojowej.
- Gdy Richthofen pomalował swój samolot na czerwono, miał już kilka zwycięstw – ochrzaniłem Böhnera – Nie uznaję otrzymywania wyróżnień, zanim się na nie zasłuży i ośmielam się zauważyć, że czerwone malowanie nie odstraszy przeciwnika, gdy je zobaczy. Ile farby pan natryskał? – zwróciłem się do oberfeldwebla Schneidera, który stał obok na starcie.
- Około 20 kilogramów – oświadczył szczerze.
- Dodatkowa masa będzie mnie kosztować kilka niepotrzebnych dodatkowych metrów na rozbiegu – wyjaśniłem zrezygnowany. Nie mogłem oderwać wzroku od jasnoczerwonych skrzydeł, gdy wspiąłem się do kabiny z mieszanymi uczuciami. Gdybym gnał naprzeciw wrogiego samolotu w stromym wznoszeniu, jakiś naiwniak mógłby pomyśleć, że jestem zjawą z innego świata. Ale gdybym próbował wrócić na lotnisko, szybując bez kropli paliwa, byłbym łatwy do zobaczenia z wielu kilometrów…
Ale, niech tam! Dziś już się nic nie zmieni, ale jutro czerwona farba musi zniknąć!

Żadnych przesłanek co do wyglądu samolotu.
Wątpliwości jest zresztą więcej. Ze słów Späte zda się wynikać, że samolot pomalowany był niedawno, i do tego sam pilot nic o tym nie wiedział. Na temat czasu pomalowania samolotu można by się zresztą zastanawiać - skoro zdążył być w międzyczasie oblatany, przynajmniej dzień-dwa musiał chyba upłynąć.
Acz są i tu jeszcze dwa zastanawiające fakty. Czerwony Me 163 pojawia się już na rysunku w okolicznościowej książeczce sporządzonej na dwulecie EKdo 16, czyli na dzień 5 maja 1944. Jakkolwiek swobodny by ów rysunek nie był, samolot nosi na nim tylko oznaczenia państwowe, bez jakiejkolwiek rejestracji itp. Pytanie tylko, czy jest to radosna impresja, czy też czerwony komet już wtedy faktycznie istniał?
Żeby rzecz zagmatwać jeszcze dalej - wzięty do alianckiej niewoli niemiecki żołnierz, który służył w EKdo 16 do 29 stycznia 1944, zeznał między innymi, omawiając kolorystykę używanych tam samolotów, że Späte jako - jako wyraz czy przejaw swojego indywidualizmu - miał swój samolot pomalowany na czerwono. Problem jednak w tym, że Me 163 BV 41 trafił do Bad Zwischenahn, jak się wydaje, dopiero gdzieś w końcu kwietnia 1944 (pierwsza znana data jego lotu tamże - bezsilnikowego - to 29 kwietnia). Zeznanie nie mogłoby więc dotyczyć BV 41, o ile w ogóle informacje uzyskane od jeńca były prawdziwe, względnie o ile znał czerwony Me 163 z autopsji w czasie swej służby w jednostce, a nie tylko ze słyszenia.
Tak więc, z braku jakiejkolwiek twardej dokumentacji, nie wiadomo nic o malowaniu czerwonego Me 163 BV 41. Ani gdzie, ani kiedy, ani jak. 
A schematy malowania i modele tworzone są dalej... 

    Warto natomiast przy okazji zauważyć, co z reguły umyka twórcom schematów malowania, że BV 41 nie był uzbrojony w działka MK 108, jak samoloty seryjne, ale w MG 151/20, których długie lufy wystawały na zewnątrz centropłata - i powinny być wobec tego widoczne na rysunkach. MNiejszy winien być także luk amunicyjny na grzbiecie kadłuba.

sobota, 12 lipca 2014

Kupper Ku 4 Austria I, czyli wakacyjne remanenta cz. 2.

W kolejnej odsłonie odkurzonych tekstów spójrzmy na inny nader interesujący szybowiec wyczynowy - Austria I.
Rozwijająca się w latach 1929-30 nowa dziedzina szybownictwa, loty na odległość z wykorzystaniem noszenia termicznego, doprowadziła w roku 1930 do powstania wysoce wyspecjalizowanej, ekstremalnej wręcz konstrukcji, jaką był szybowiec termiczny Kupper Ku 4 Austria (dla odróżnienia od swego następcy, Austrii II, nazywany później Austria I, określany jest też jako Austria Elefant). Ku 4 zbudowany został przez Augusta Kuppera dla bijącego rekordy świata w lotach na odległość Austriaka Roberta Kronfelda (1904-1948), który wygrywał m.in. w tej dziedzinie w zawodach Rhön-Segelflugwettbewerb w latach 1929 i 1930, osiągając na skonstruowanym w Forschungsinstitut der Rhön-Rossittengesellschaft przez Alexandra Lippischa szybowcu Wien odległości odpowiednio 152 i 162 km.


W celu zapewnienia jak największej doskonałości aerodynamicznej, umożliwiającej przeloty pomiędzy kominami termicznymi z jak najmniejszą utratą wysokości Austria I posiadała skrzydła o wydłużeniu 25,5, wskutek czego rozpiętość tego jednomiejscowego płatowca sięgnęła aż 30 m, stając się rekordem swoich czasów.
Szybowiec nie odniósł jednak sukcesów, do jakich był pomyślany, do czego przyczyniło się leżące u podstaw jego powstania nadmierne wydłużenie skrzydeł, mające ujemny wpływ na ich sztywność i wytrzymałość. Austria I rozleciała się w roku 1932 podczas lotu w cumulusie, pilotujący ją Kronfeld uratował się na spadochronie.

  
 Szybowiec Austria I posiadał układ górnopłata. W przedniej części znajdowała się krótka oprofilowana gondola mieszcząca otwartą kabinę pilota osłoniętą niewielkim wiatrochronem. W tylnej części gondola przechodziła w wysoki, masywny wspornik skrzydła, do którego górnej części zamocowana też była smukła belka ogonowa niosąca statecznik poziomy z podwójnym usterzeniem pionowym. Układ ten podyktowany był koniecznością zapewnienia odpowiednio wysokiego położenia tak długich skrzydeł względem ziemi, a także chęcią zmniejszenia prędkości lądowania poprzez umożliwienie przyziemienia z dużym kątem natarcia. Płat, posiadający jeden dźwigar główny i jeden pomocniczy, składał się z czterech części i posiadał na krawędzi spływu szereg powierzchni sterowych, pełniących rolę klap oraz lotek. Rolę podwozia pełniła płoza umieszczona pod tylną częścią gondoli i oprofilowana płótnem. Długość płatowca wynosiła 9 m, powierzchnia nośna 34,97 m2, obciążenie powierzchni nośnej 13,80 kg/m2, a masa startowa 482,40 kg.

sobota, 5 lipca 2014

Weltensegler Feldberg, czyli wakacyjne remanenta cz. 1.

Tak sobie pomyślałem - jako człowiek z gruntu leniwy, żeby z okazji wakacji w sposób łatwy, lekki i przyjemny, tudzież małym kosztem, uczynić objętość Kaboom! nieco bardziej okazałą. A najprościej wykorzystać w tym celu co nieco gotowców z dawnych czasów, a co się będą marnować. Tematyka w czasie najbliższym będzie więc tyleż miałka, co chaotyczna i wieloraka. Trudno. 
Na pierwszy ogień wzbijemy się w powietrze, przypominając sylwetkę tyleż zapomnianego, co ciekawego szybowca.
 
Feldberg, pierwszy na świecie bezogonowy szybowiec sportowy (i jeden z pierwszych bezogonowców w ogóle) skonstruowany został w firmie Weltensegler GmbH w Baden-Baden w roku 1920. Autorem jego projektu był dr Friedrich Wenk, jeden z pionierów konstrukcji bezogonowych - stąd też szybowiec ten nazywany też bywa Wenk-Weltensegler.


Po wykonaniu kilku krótkich lotów próbnych Feldberg wystartował w roku 1921 w drugich z kolei corocznych zawodach szybowcowych Rhön-Segelflugwettbewerb, rozgrywanych w kolebce niemieckiego szybownictwa, na górze Wasserkuppe, najwyższym szczycie gór Rhön (950 m npm). 19 sierpnia Feldberg pilotowany przez Wihelma Leuscha wzbił do swego pierwszego pełnego lotu żaglowego i po pięknym wznoszeniu wzbił się na 50 m powyżej punktu startu. Podczas stromego zniżania nastąpiła jednak katastrofa - rozleciało się posiadające niedostateczną wytrzymałość skrzydło i szybowiec runął na ziemię z wysokości 400 m, zabijając pilota. Zdarzenie to przyhamowało rozwój tego rodzaju konstrukcji w Niemczech, Wenk z przyczyn czasowych nie mógł już zbudować nowego bezogonowca do prób i dalszego rozwoju koncepcji, ale Feldberg wywarł wpływ na późniejsze projekty współpracującego z Wenkiem Alexandra Lippischa.
Feldberg posiadał układ bezogonowego górnopłata. Krótki oprofilowany kroplowo kadłub mieścił otwartą kabinę pilota. Powyżej na zastrzałach zamontowane było skrzydło o złożonym kształcie, przypominające w widoku z przodu rozpłaszczoną literę M, posiadające prostokątny centropłat o rozpiętości 9 m, ze wzniosem dodatnim, usztywniony poprzez umieszczoną poniżej skrzydła kratownicę, do którego zamontowane były końcówki o wzniosie ujemnym, ze skosem ok. 30 stopni do tyłu, pełniące poprzez zwichrzanie rolę sterolotek, a więc pozbawione równie solidnej konstrukcji wsporczej jak centropłat. Szybowiec nie miał żadnej pionowej powierzchni sterowej, tak więc miał aerodynamicznie wiele wspólnego z latającym skrzydłem. Rolę podwozia pełniła zamontowana pod kadłubem płoza.
Rozpiętość Feldberga wynosiła16 m, powierzchnia nośna 17 m2, masa startowa 120 kg, masa własna 47 kg, a obciążenie powierzchni nośnej 7 kg/m2.

piątek, 3 stycznia 2014

Kopniak od laleczki

  Jednym z bardziej popularnych - i wciąż krążących - mitów dotyczących ciężkiej pancerzownicy 8,8 cm R-Werfer 43 Püppchen jest opinia, jakoby była owa pancerzownica bezodrzutową. Efekt ten osiągany miałby być - jak uważają niektórzy - czy to dzięki odprowadzaniu gazów prochowych z przewodu lufy do przodu (coś na kształt 38 cm RW 61), czy to dzięki zastosowaniu kombinowanego układu miotającego, w którym niewielki ładunek miotający umieszczony w łusce pocisku wystrzeliwał pocisk z lufy, następnie zaś, w pewnej odległości, następował zapłon silnika rakietowego, dzięki któremu pocisk kontynuował lot.
  Nic z tych rzeczy. Pancerzownica Püppchen miała zwykłą, gładką lufę bez żadnych dodatkowych upustów, zamykaną od tyłu prostą płytą zamka. U wylotu lufy zamontowany był blaszany stożkowy deflektor gazów prochowych, który zapewne skojarzył się komuś z wylotem gazów prochowych odprowadzanych do przodu pod płaszczem wokół lufy - i tak już w świat poszło. Pocisk nie posiadał w łusce żadnego konwencjonalnego ładunku miotającego, paliwo umieszczone była wyłącznie w silniku rakietowym - kurek mechanizmu spustowego wyrzutni uderzał w zamontowaną w tylnej części pocisku iglicę, iglica zbijała spłonkę, za pośrednictwem lontu szybkopalnego i podsypki prochowej następował zapłon pojedynczego ziarna paliwowego w komorze spalania - i pocisk opuszczał lufę. Co trzeba zauważyć, było to rozwiązanie akcyjno-reakcyjne - pocisk rakietowy 8,8 cm RPzGr 4312 wystrzeliwany był z zamkniętej lufy, a więc napędzany był jednocześnie zarówno ciągiem własnym silnika, jak i ciśnieniem gazów prochowych w lufie. Dzięki temu osiągał co najmniej porównywalną prędkość maksymalną jak przenoszący identyczną głowicę bojową pocisk 8,8 cm RPzBGr 4322 Panzerschrecka, spalając przy tym prawie 4 razy mniej paliwa. Acz okupione to, oczywiście, zostało masą wyrzutni. Pozostaje zresztą kwestią tyleż ciekawą co dyskusyjną, czy paliwo spalało się jeszcze w lufie, czy też silnik rakietowy pracował jeszcze po jej opuszczeniu - jak by nie było, w tym akcyjno-reakcyjnym układzie miotającym naturalnym zjawiskiem przy strzale jest odrzut. Prostej budowy Püppchen nie miała wprawdzie oporopowrotnika, fakt, tym niemniej była sama w sobie stosunkowo ciężka, a i wyposażona w solidny lemiesz, osadzony w ziemi pochłaniającej przezeń energię odrzutu.
  Spójrzmy więc - aby poprzeć słowa faktami - na sekwencję kadrów pokazującą odpalenie pocisku z Püppchen


  Widać wyraźnie, że odrzut jest - i to całkiem solidny. Ważąca na stanowisku 100 kg, okopana pancerzownica podskakuje przy strzale dobre 20 cm w górę. Biorąc pod uwagę położenie osi lufy oraz środka ciężkości pancerzownicy względem punktu podparcia (lemiesza), to siła odrzutu sięgać musiała minimum 2-3 kN.
  Można jedynie podejrzewać, że hasło "akcyjno-reakcyjny" nasunęło komuś i kiedyś pomysł, że metody te znalazły zastosowanie rozdzielnie - pocisk wystrzeliwany był z pancerzownicy na zasadzie akcyjnej (konwencjonalnym ładunkiem miotającym), zaś potem kontynuował lot na zasadzie reakcyjnej (napędzany silnikiem rakietowym)... Tyle, że nawet (a raczej zwłaszcza) w takim układzie nie było szans na bezodrzutowość pancerzownicy - odrzut mógłby być względnie mały, ale jakiś (formalnie!) być musiał.
  

czwartek, 2 stycznia 2014

8,8 cm Flak L/56 - niuanse identyfikacji (cz. 1½)

czyli

Wielkie zamieszanie z nastawnicami zapalników
   
  Jedną z charakterystycznych cech wszelakich przeciwlotniczych odmian armaty 8,8 cm Flak L/56 jest zamontowana po lewej stronie łoża górnego, rzucająca się w oczy nastawnica zapalników.
  Jest ona nam o tyle przydatna w praktyce, że z racji na zamontowany na swym wierzchu odbiornik nastawy zapalników, jest jedną z charakterystycznych cech pozwalających odróżnić wersję 8,8 cm Flak 37 od wcześniejszych 8,8 cm Flak 18 i 36. Nastawnica we wszystkich dwóch wersjach swej klasyczne postaci wyposażona jest z tyłu w dwa gniazda, umożliwiające jednoczesne nastawienie zapalników czasowych w dwóch nabojach - wkładanych do niej pionowo, pociskami w dół.
  Proste? Hmm... Gdzież więc tytułowy problem?
  Zacznijmy więc od początku. Pierwszą część zagadki tworzą dwie informacje przemykające tu i ówdzie w niemieckiej literaturze - jakoby w pierwszej wersji nastawnica była oddzielona od działa, a dopiero potem zamontowana została na łożu górnym, a do tego jakoby wczesna wersja nastawnicy miała gniazdo tylko na jeden nabój, a dopiero później wprowadzono wersję z dwoma gniazdami. Prawda to, czy mit? Z usilnej kombinatoryki stosowanej wychodzi w każdym razie, że protoplasta 8,8 cm Flaka 18, armata 7,5 cm Flak L/60, miał już identyczną koncepcyjnie nastawnicę na dwa naboje zamontowaną na łożu górnym - dlaczegóż więc późniejsza konstrukcja miałaby mieć inaczej? Jak by nie było, zdjęcia 8,8 cm Flaka 18 z osobną nastawnicą, ani z nastawnicą na jeden nabój chyba jeszcze na szerszym forum nie wypłynęły - czyżby więc nastawnic takich jednak nie było? Może. Tutaj tylko pewne ziarno niepokoju zasiewa tabela danych technicznych w jednej z książek, wymieniająca dla 8,8 cm Flaka L/56 w rubryce "nastawnica zapalników" typy 18, 19 i 37. A więc o jeden za dużo. Prosty błąd, czy może było jednak coś jeszcze?
  Na pewno za to między bajki włożyć można wobec tego wersję, że nastawnica dwunabojowa pojawiła się dopiero wraz z 8,8 cm Flakiem 36 - bo materiał zdjęciowy przeczy temu dobitnie.

  Nieco prościej - choć nie bez domysłów niczym nie popartych przedstawia się kwestia nastawnic montowanych na armatach 8,8 cm Flak 37 pod koniec wojny. Można bowiem w literaturze spotkać enigmatyczną wzmiankę, że od 1943 roku stosowano nastawnice - orkiestra tusz - tarararam - na jeden nabój. Stosowano?! Tak, stosowano


  Na zdjęciach stacjonarnych 8,8 cm Flaków 37/2 (na łożach fortecznych) prędzej czy później wypatrzeć można nastawnice z jednym tylko gniazdem - acz jest to konstrukcyjnie zwykła nastawnica model 37, tyle że niejako wybrakowana, bez prawego (wewnętrznego) gniazda. Czy to wynikło z desperackich oszczędności i uproszczeń, niewystarczających dostaw, czy też okazało się, że jedno gniazdo w zupełności w praktyce wystarczy - pojęcia nie mam. Tym niemniej istnienie takiej wersji nastawnicy w ilościach wcale powszechnych wątpliwości budzić nie może. Czy była ona stosowana i na zwykłych, holowanych armatach - a tu się akurat nie przyglądałem.
  Drugi, jeszcze bardziej tajemniczy model nastawnicy pojawia się na późnowojennych armatach stacjonarnych 8,8 cm Flak 37/2 przekonwertowanych na holowane poprzez osadzenie na pomocniczej podstawie krzyżowej (co następowało zapewne gdzieś od końcówki 1944 roku).

 
  Tym razem jest ona nastawnica całkowicie nową, wyraźnie uproszczoną konstrukcją na jeden poziomo umieszczony nabój. Można chyba dla niej spotkać oznaczenie modelu 18/41 - ale czy prawdziwe? Widywałem ją tylko na takich właśnie przerabianych armatach stacjonarnych - nasuwa się więc kilka dalszych pytań. Czy były zwykłe armaty holowane 8.8 cm Flak 37 z taką nastawnicą? Czy były zwykłe armaty stacjonarne 8.8 cm Flak 37/2 z taką nastawnicą? Czy też może w ramach "umobilniania" armat stacjonarnych, które - przynajmniej w części - używane miały być w nowej postaci jako armaty przeciwpancerne, wymieniano także nastawnicę zapalników na prostszy i lżejszy model zastępczy?
  Tym niemniej, skoro już o cechach poszczególnych wersji 8,8 cm Flaka L/56 mowa, oba typy jednonabojowej nastawnicy pokazane powyżej pozwalają pozytywnie zidentyfikować armatę jako 8,8 cm Flak 37.

Uzupełnienie:
Były, jak się okazuje, także i zwykłe holowane 8,8 cm Flak 37 z nastawnicami na jeden leżący nabój. Osobiście widziałem wprawdzie tylko jedno zdjęcie takiej armaty, wydaje się więc, że była to odmiana rzadsza on przekonwertowanej wersji stacjonarnej.