Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Flak. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Flak. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 6 marca 2023

No to chlup, jeszcze raz!

czyli

Na drugie nóżkie!

Czas jakiś temu pochyliliśmy się na chwilę nad wcale ciekawym tematem niemieckich zapalników hydrodynamicznych do amunicji lotniczej kalibru 2 cm. Jak się okazało, temat ten daleki był od wyczerpania, i zapalniki hydronamiczne znalazły w arsenale Luftwaffe jeszcze jedno nader ciekawe zastosowanie. Ale zacznijmy od początku... A raczej od jeszcze jednego nawiązania.

W artykule o kolorystyce pocisków ciężkiego Flaku wspomniany został interesujący konceptualnie przeciwlotniczy szrapnel zapalający 8,8 cm Br. Schrgr. Flak (w pełnym brzmieniu 8,8 cm Brandschrapnellgranat Flak), który - co za zaskoczenie - będzie nas teraz ponownie do pewnego stopnia interesował, więc przyjrzyjmy mu się znów, może tym razem podpierając się nawet rysunkiem.

Korpus pocisku posiadał charakterystyczną dla szrapneli budowę dwuczęściową – w tylną, cylindryczną część pocisku wkręcona była ostrołukowa część głowicowa, zwieńczona mocowanym na gwint M50x3 głowicowym zapalnikiem czasowym Zt.Z. S.30 kurz. Centralnie wewnątrz głównej części korpusu osadzony był samolikwidator, składający się w przedniej części z rury stalowej mieszczącej pięć cylindrycznych ziaren materiału wybuchowego, zespawanej w tylnej części z rurą o większej średnicy mieszczącą kolejne dwa ziarna. Przednia rura zamknięta była od przodu wkręconym perforowanym kapturkiem, pod którym znajdowało się prochowe ziarno opóźniające. W tylnej części korpusu, wokół cylindra samolikwidatora, zlokalizowany był ładunek wyrzucający, powyżej którego umieszczony był masywny wyrzutnik, oparty z tyłu o występ skorupy pocisku i  otaczający korpus samolikwidatora. Przed wyrzutnikiem, wokół samolikwidatora,znajdowały się lotki zapalające, rozmieszczone w trzech warstwach oddzielonych blaszanymi przekładkami.

Po zadziałaniu zapalnika Zt.Z. S/30 kurz następował zapłon ziaren czarnego prochu. Płomień przekazywany był następnie do trzech rurek ogniowych, poprzez umieszczone na końcach których ziarna prochowe dostawał się do ładunku wyrzucającego. Zapłon ładunku powodował wypchnięcie wyrzutnika, który, za pośrednictwem rurek ogniowych i tarczy, w której były z przodu osadzone, wyrywał z korpusu pocisku jego przednią, ostrołukową część, wyrzucając zarazem na zewnątrz lotki. Po wyrzuceniu lotek opóźniacz prochowy inicjował ładunek samolikwidatora, rozrywając korpus pocisku. Czyli tak to mniej więcej działało - jak zwykły szrapnel, tyle że o konstrukcji skomplikowanej nieco obecnością zlokalizowanego osiowo samolikwidatora i uporządkowanym rozmieszczeniem lotek.

Ale do rzeczy, czyli zawartości.. Szrapnel przenosił z początku 72 lotki zapalające typu FAZ 51 (który to skrót rozszyfrować można niechybnie jako Füllkörper mit Aufschlagzünder 51), o średnicy 15 mm i wysokości 29 mm. Był to - jak widzimy w prawym dolnym rogu rysunku powyżej - prosty stalowy cylinderek wypełniony kompozycją zapalającą (mieszanina głównie azotanu baru, magnezu i aluminium), w przedniej części zamknięty zapalnikiem w postaci stalowego korka mieszczącego spłonkę zapalającą, a przed nią iglicę z membraną. Prościej się nie dało - tym niemniej całość działała słabo, głównie z racji na niestabilność lotek, skutkującą, przy bocznych uderzeniach, dużą liczbą niewypałów. I w ten zresztą sposób alianci dowiedzieli się wiosną 1944 o istnieniu nowej broni - gdy wracający z nalotu B-17 przywiózł niewybuchy dwóch lotek, którymi został trafiony. No ale to tak na marginesie, one wcale nas tu nie interesują.

W związku z niespecjalnie imponującą skutecznością lotek FAZ 51, prowadzone były prace nad nowej konstrukcji, stabilnymi aerodynamicznie lotkami - i w styczniu 1945 zmodyfikowany szrapnel konstrukcji Rheinmetall-Borsig z lotkami FK 44 wyposażonymi właśnnie w zapalnik hydrodynamiczny, działający po wpadnięciu lotki do zbiornika paliwa,  uznany został za udany, w miesiącu następnym będąc skierowanym do produkcji. Jak to jednak u Niemców w tym czasie już było, mimo iż zakładano całkowite przestawienie produkcji brandschrapnelli kalibrów 8,8 cm i 12,8 cm na lotki FK 44 (a nawet na ich użycie w rakietach przeciwlotniczych 21 cm), nie można było póki co liczyć na ich znaczniejsze dostawy, a i zużycie już posiadanych zasobów lotek FAZ 51 nastąpić jeszcze miało w amunicji 8,8 cm. Dodajmy do tego jeszcze konieczność zrezygnowania z wyposażania pocisków w samolikwidatory, wynikłą z braku rur odpowiednich do produkcji korpusów tychże samolikwidatorów, i mamy pełnię obrazu przodującego niemieckiego przemysłu zbrojeniowego ostatnich miesięcy wojny.

No ale wróćmy do tematu głównego naszych rozważań, czyli samej nowej konstrukcji lotki i jej zapalnika.

Na rysunku powyżej podziwiać możemy lotkę FK 44 (znaną alternatywnie, zgodnie z jej konstrukcją, jako FHyZ, ergo Füllkörper mit hydraulischem Zünder) w dwóch postaciach - po lewej z jakiegoś tam sobie rysunku fabrycznego, po prawej - z faktycznie istniejącej wersji. Różnice między nimi są, jak widać, dość formalne - sprowadzają się do proporcji całości i sposobu rozwiązania konstrukcji zespołu iglicy wraz z membraną. 

W przedniej części lotki mamy zatem masywny korpus zapalnika (zapewniający niechybnie także korzystne z punktu widzenia stateczności położenie środka masy całości), o konstrukcji praktycznie nam już znanej z amunicji 20 mm. W przedniej części zapalnika wykonane są teraz trzy skośne, skierowane do przodu pod kątem około 45 stopni kanały (średnicy w obu przykładach odpowiednio 2 i 2,3 mm), zbiegające się w centralnej komorze zamkniętej od tyłu membraną z osadzoną w niej iglicą (w prawym przypadku membrana wykonana była z plastiku, a iglica z aluminium). Membrana podparta jest od tyłu tulejką dystansową, a całość zapalnika zamyka spłonka inicjująca wyglądająca cokolwiek jak pomniejszona Sprengkapsel Duplex. Warto zwrócić uwagę, że w tym przypadku, lotki szrapnelowej, zapalnik jest nieuzbrajający się i nie posiada żadnej zewnętrznej osłony.

Tylną część lotki stanowi szpulkowatej formy stalowy korpus wypełniony mieszaniną pentrytu z aluminium i woskiem, zamocowany na zapalniku poprzez zaciśnięcie w czterech miejscach. Całość, w połączeniu z masywną częścią głowicową, gwarantowała lotce należytą stateczność w locie, niezbędną przecież do niezawodnego zadziałania zapalnika hydrodynamicznego - i tak też zresztą lotki te były określone w jednym z niemieckich dokumentów, w odróżnieniu od FAZ 51 jako "stabilne aerodynamicznie". Co do skuteczności samych lotek FK 44 i ich skutecznego zasięgu - próżno, niestety, szukać informacji...

Całość miała15 mm średnicy i 40 mm długości. Dla lepszego zwizualizowania tej wielkości na powyższym obrazku FK 44 zestawione zostały z najzwyklejszym przeciwpancernym pociskiem karabinowym kalibru 7,92 mm. Małe, ale sprytne, co?

poniedziałek, 8 marca 2021

Lilium bulbiferum - historycznie, wojskowo i technicznie

czyli

Lilija w służbie Marsa

W najnowszym numerze 1/2021 poczytnego periodyku Historia Wojsko i Technika ukazał się interesujący artykuł Huberta Michalskiego traktujący o  nader mało znanym i tajemniczym niemieckim pocisku kierowanym lat drugiej wojny światowej - F-25 Feuerlilie, niemiecka rakieta kierowana. Choć tytuł jest cokolwiek, jak się okazuje, mylący, ale to tylko wyszło artykułowi na plus...

Na wstępie przyznać trzeba, że dostępnych materiałów dotyczących przedmiotowej konstrukcji jest jak na lekarstwo, więc stworzenie na ich podstawie sześciostronicowego artykułu jest nie lada wyczynem - tym niemniej przyznać trzeba, że dzieło p. Michalskiego podparte jest dość solidną kwerendą bibliograficzną... No właśnie, tylko gdzie ta bibliografia? Znajdujemy w tekście kilkakrotnie skrócone odwołania bibliograficzne w rodzaju "D. Baker, The Rocket..., ss. 84-85", próżno jednak szukać pełnych danych przywołanej w ten sposób publikacji - oj, zawiodła redakcja, zawiodła... Wykorzystał autor jednak dwa, trzy amerykańskie opracowania wywiadowcze, mające de facto wagę materiałów źródłowych, co pozwala z nadzieją spojrzeć na oczekiwaną jakość artykułu.

Ogółem artykuł ocenić trzeba pozytywnie - przedstawia mało znaną, żeby nie rzec - niszową konstrukcję, której z reguły nie poświęca się za dużo uwagi, omówioną tu w sposób szczegółowy, zilustrowany jest ciekawymi, dobrej jakości zdjęciami. Na szczególną uwagę zasługuje bardzo ciekawy opis struktury ośrodka LFA w Braunschweig-Voelkenrode. Zabrakło może, niestety, jakiegoś rysunku czy planu Feuerlilie, no ale nie jest to największa przywara.

No dobrze, acz zacznę od tego, co mi się jednak nie podoba, choć to może i kwestia gustu - język. Kwestie techniczne opisane są niejednokrotnie w sposób absurdalnie i niepotrzebnie przerysowany, rzec można ostentacyjnie pseudonaukowy czy pseudotechniczny. Np. dowiedzieć się można, że F 25 to "rakieta jednostopniowa w układzie płasko-symetrycznym (w widoku z przodu) o czym świadczy sposób rozmieszczenia powierzchni nośnych oraz klasycznym (w widoku z boku; jest on czasami zwany również układem "samolot-pocisk"), na co wskazuje umieszczenie usterzenia w tylnej części kadłuba, poza głównymi powierzchniami nośnymi i za środkiem masy." (s. 75). Mocne. Aż strach pomyśleć, jak wyglądałby w tym stylu opis choćby trójpłatowego Fokkera Dr. I z silnikiem rotacyjnym. Zastanawiać się można, czy konieczna jest informacja aż tak precyzyjna, że pocisk wyposażony był w skrzydła "których zadanie polegało przede wszystkim na wytwarzaniu siły nośnej równoważącej masę rakiety" (s. 75 - choć, na mój gust, siła nośna równoważy raczej ciężar, a nie masę), barwnym pociągnięciem jest też określenie czasu pracy silnika "czasem trwania reakcji egzoenergetycznej" (s. 75) i sprowadzenie działania układu kierowania do sterowania ruchem środka masy pocisku (s. 74).

Co do kwestii merytorycznych - na podstawie dostępnych materiałów trudno wprawdzie ustalić jednoznacznie parametry techniczne Feuerlilie F 25, podać ich jednak można ze względną dokładnością znacznie więcej, niż znaleźć możemy w artykule (zabrakło choćby, zdawałoby się podstawowej, informacji o prędkości maksymalnej!), a i te nie wydają się zawsze wybranymi najszczęśliwiej, czasem wręcz ewidentnie źle - np. średnica kadłuba przeliczona z cali jako 24 cm, gdy sama nazwa pocisku, jak i dostępne oryginalne rysunki jednoznacznie określają ją jako 25 cm.

W kwestiach co pomniejszych szczegółów merytorycznych - "łezki" na końcach skrzydeł F 25 nie tyle były "rodzajem wzbudzanych elektrycznie cewek, służących do wychylania skrzydłowych lotek" - a raczej tylko osłonami elektromagnesów poruszających te lotki. 

No właśnie - i tu dochodzimy do kwestii układu kierowania F 25, a ta, stwierdzić muszę ze smutkiem, została w artykule dogłębnie położona. Zacznijmy od opisu próbnego startu na s. 74: "Nie jest do końca jasne, co stanowiło cel dla wystrzelonej rakiety, jednakże sądząc po zastosowanym układzie sterującym trudno przyjąć, aby był to na przykład szybko poruszający się statek powietrzny". Co gorsze, na s. 76 przeczytać możemy, że "Rakieta wyposażona była w prosty bezwładnościowy system sterowania, a jej naprowadzanie na cel odbywało się programowo. (...) Rakietę prawdopodobnie celowo wystrzeliwano w kierunku morza lub terenów nizinnych, aby uniknąć potrzeby programowania obszarów (o ile w ogóle w tym uproszczonym systemie było to możliwe), na których występowały przeszkody terenowe, stanowiące dla pocisku podczas lotu obszary wymagające ominięcia". Dalej następuje jeszcze opis systemu sterowania porównującego rzeczywiste parametry lotu z założonymi i przygotowującego wspomniany cokolwiek powyżej "zestaw sygnałów sterujących ruchem środka masy pocisku" [sic!]. Kurtyna. 

A zatem po kolei... Co było celem wystrzeliwanych rakiet? Jest to akurat całkowicie jasne - NIC. Bo w nic nie miały one trafiać. Jak na wstępie i stwierdza autor, Feuerlilie służyły do podstawowych testów aerodynamicznych - lotu z wysokimi prędkościami. System sterowania precyzyjnie opisany jest w dwóch z opracowań, na które autor się powołuje, co, niestety, nijak nie znalazło odbicia w artykule. Nie był to żaden system bezwładnościowy, programowy, programowany, czy inny niemal komputer, na żyroskopowo stabilizowanej podstawie (s. 76) jak można odnieść wrażenie - strach się jeszcze bać jaki, czytając cuda na jego temat napisane. Feuerlilie F 25 wyposażona była w jeden jedyny żyroskop za pomocą elektromagnesów zerojedynkowo wychylający lotki, ergo stabilizujący pocisk w przechyleniu. Koniec. Steru kierunku nie było, ster wysokości, zgodnie z opisem, ustawiany był śrubą na sztywno przed lotem, a zatem był to raczej trymer. Humorystycznym nieco wydaje się też przytoczony powyżej ustęp o ewentualnej konieczności omijania przeszkód terenowych, biorąc pod uwagę, że - jak autor sam pisze na s. 75 - wyrzutni F 25 nadawano kąt podniesienia 60-80 stopni, pocisk w pochyleniu kierowany nie był, a i u podnóża północnej ściany Eigeru raczej nie strzelano. Pocisk wystrzeliwano zatem w górę z wyrzutni i leciał on po linii prostej, stabilizowany przez najzwyklejszy żyroskop jedynie w przechyleniu, a trajektoria jego lotu rejestrowana była przez trzy kineoteodolity, co pozwalało na jej dokładne określenie i wyliczenie choćby współczynników oporu aerodynamicznego. I tyle. Na marginesie - Walter Wernitz, na relację którego powołuje się autor na s. 74, wyraźnie pisze właśnie o trzech kineoteodolitach - a nie o jednym, jak możemy przeczytać w artykule.

I stąd nie złożone wymagania co do układu kierowania, których nie udało się rozwiązać (s. 76)  były przyczyną przerwania prac nad F 25 - bo tych wymagań praktycznie nie było żadnych. Niesatysfakcjonujące były natomiast osiągi pocisku - co zgodnie stwierdzają chyba niemal wszystkie omawiające F 25 opracowania. Ja rozumiem, że Niemcom zdarzały się mniej lub bardziej szalone pomysły, ale zbudowanie pocisku ziemia-powietrze kierowanego wg ustalonego programu naprawdę dalece wykraczało nawet poza ich inwencję w tej materii, stąd też zupełnie nieuprawnionym wydaje się stwierdzenie, jakoby doświadczenia z Feuerlilie przyczyniły się do odejścia od systemów kierowania programowego na rzecz radiowych czy radarowych sygnałów kierujących (s. 77). Zabrakło z kolei w artykule jakiegokolwiek odniesienia się do wzmianek o zdalnie sterowanych wersjach pocisku pojawiających się w literaturze - prawdziwe one, czy nie, nie nam rozsądzać.

Trudno zgodzić się z informacją podaną na s. 75, jakoby F 25 wystrzeliwana była "ze zmodyfikowanego łoża armaty przeciwlotniczej 8,8 cm Flak, wyposażonego w długą stalową prowadnicę ustawianą na czas startu pod kątami od 10 do 30 stopni (licząc od pionu)". Na dostępnych filmach przedstawiających starty F 25 widać wyrzutnię wprawdzie nader fragmentarycznie, jest to jednak konstrukcja znacznie bardziej masywna i rozbudowana, raczej samodzielna niż ustawiona na łożu armaty przeciwlotniczej - zupełnie w każdym razie inna niż ta znana ze zdjęć Feuerlilie F 55 czy Enziana.

Niestety, zakwestionować trzeba także podane parametry silnika RI 502 przytoczone machinalnie za amerykańskim raportem, bez odniesienia do innych dostępnych danych. Pomińmy już kwestię wymiarów, nawet pomińmy te inne dane, ale przecież na pierwszy rzut oka widać, że silnik na paliwo stałe wytwarzający ciąg 500 kG w czasie 6 s, ergo impuls całkowity 3000 kG s, fizycznie nie może ważyć 17,5 kg (i w praktyce ważył prawie trzy razy więcej). No chyba, że założymy, że to masa pustego silnika, do której dołożyć trzeba 16,8 kg paliwa (s. 76), to już będzie nieco lepiej, ale nadal sporo za mało... 

Na końcu artykułu znaleźć możemy dodatkowy rozdział poświęcony pociskowi Feuerlilie F 55, co niewątpliwie stanowi jego dużą zaletę, wpływając na kompletność omówienia zagadnienia - z racji na skąpość dostępnych danych w zasadzie w sporym stopniu wyczerpujący jego temat, przynajmniej w części historycznej, dlatego też mylącym jest nieco tytuł artykułu pozwalający oczekiwać opracowania traktującego jedynie o F 25.

Nieco dziwić może tu jednak w przypadku F 55 cokolwiek arbitralne przyjmowanie przez autora niektórych informacji za pewniki - np. w kwestii liczby zamówionych F 55, w sytuacji, gdy wykorzystywane przez niego publikacje wykazują tu rozbieżności, na co w kilku innych miejscach zwracał on uwagę - no, ale powiedzmy, niech będzie. Zdecydowanie natomiast zakwestionować trzeba dane techniczne F 55 przytoczone w tabeli na s. 77 - choćby dlatego, że wersja F 55 napędzana czterema silnikami rakietowymi (określonymi asekuracyjnie jako "RI 503?") miała one silniki na stały, a nie ciekły, jak podano, materiał pędny, no i nie mieściły one łącznie w żadnym razie 150 kg paliwa. Zresztą jak i w przypadku F 55, jak i F 25, kwestia silników nie jest w artykule dostatecznie dokładnie, czy wręcz w ogóle, omówiona. 

W kwestiach geograficznych - wyspa, na której przeprowadzano próbne starty F 55 nazywa się Greifswalder Oie, a nie Greifswalder, jak konsekwentnie pisane jest na stronach 76-77. Ja rozumiem, że Oie to de facto znaczy "wyspa", ale nawet sami Niemcy piszą o niej per Insel Greifswalder Oie. Zatem i bardziej konsekwentnym tłumaczeniem byłoby, jeśli już je koniecznie forsować, "Wyspa Greifswaldzka" niż "wyspa Greifswalder" - bo to dokładnie znaczy Greifswalder Oie, jako że nazwa ta pochodzi od nieodległego miasta Greifswald. Także ośrodek w Łebie, w którym testowano F 25 nie był ośrodkiem Luftwaffe (s. 74), a firmową placówką Rheinmetalla.

I kwestia zupełnie już przyczynkowa - niezupełnie dla mnie oczywiste jest automatyczne tłumaczenie słowa Feuerlilie jako "ognista lilia", no ale to tak na marginesie i w sumie mniejsza z tym.

Na koniec - biorąc pod uwagę, że Hubert Michalski jest także autorem kilku monograficznych artykułów poświęconych niemieckim armatom przeciwlotniczym, w tym 8,8 cm Flak, bardzo zaskakuje błędna identyfikacja wyrzutni pocisku Enzian pokazanej na zdjęciu na s. 77, która, w przeciwieństwie do treści podpisu, w najmniejszym stopniu nie została zbudowana w oparciu o łoże armaty kalibru 8,8 cm.

A propos, czy dowiemy się jeszcze może z artykułu, że egzemplarze zarówno F 25, jak i F 55, zachowane są po dziś dzień w muzeum w Cosford? No właśnie...

Pomimo tych wszystkich niedociągnięć, artykuł ocenić należy, na tle krajowego piśmiennictwa wunderwaffowskiego, względnie wysoko - tak z racji na poruszenie ciekawego, niszowego tematu, jak i na jego ukazanie w szerszym aspekcie, prezentującym szereg unikalnych informacji. Zabrakło może jedynie starannej analizy dostępnych w wykorzystanych źródłach informacji, a może i oparcia się na nieco szerszej podbudowie bibliograficznej. Tym niemniej jest to bez wątpienia pozycja na tym polu wartościowa.

piątek, 6 listopada 2020

Oznaczenia kolorystyczne amunicji ciężkiego Flaku

 czyli

Wszystkie kolory tęczy

Jednym z chyba niezbyt znanych pośród hobbystów i modelarzy aspektów techniki wojskowej jest kolorystyka amunicji, która - jak już pokazaliśmy na przykładzie niemieckich bomb lotniczych - może być tematem tyleż zajmującym, co skomplikowanym, a także wcale ujmującym ze strony czysto estetycznej.

Pozostając przy sprzęcie niemieckim, naboje artyleryjskie wyglądać też bowiem mogą bardzo kolorowo - jak chociażby pokazuje poniższe przykładowe zestawienie naboi do armaty przeciwlotniczej kalibru 8,8 cm. System tych oznaczeń barwnych odpowiadał jednoznacznie typowi pocisku, umożliwiając jego szybką identyfikację, według prostego klucza, którego znajomość istotną jest choćby dla prawidłowego oddania barwy amunicji w modelu.

Przyjrzyjmy się zatem bliżej kolorystyce pocisków bojowych ciężkiej lądowej artylerii przeciwlotniczej, na przykładzie amunicji do wspomnianej najpopularniejszej armaty 8,8 cm Flak L/56, przy okazji przemycając też trochę ciekawostek technicznych czy historycznych. Na rysunkach poniżej przedstawione zostały wprawdzie same pociski, acz musimy tu pamiętać, że armaty te strzelały amunicją scaloną, wobec czego w naturze takie luźne pociski nie występowały. Kwestia nanoszonych na skorupach oznaczeń czy innych opisów pocisków to już osobny temat...

Pociski na rysunkach, obok właściwej nazwy, podaną mają też nazwę zastosowanego w nich zapalnika.

Wprzódy zatem malowanie amunicji podstawowej, odłamkowo-burzącej. To było, niestety, banalne - pociski malowane były całkowicie na żółto. Na powyższym rysunku widzimy po lewej typowy pocisk 8,8 cm Sprgr L/4,5 (Kz) od naboju 8,8 cm Sprgr.Patr. L/4,5 (Kz), czyli, rozszyfrujmy ten skrót, granat o długości 4,5 kalibra z zapalnikiem głowicowym. Zapalnik - tutaj mechaniczny czasowy Zt.Z. S/30, używany standardowo do strzelań przeciwlotniczych (do strzelań naziemnych stosowano uderzeniowy AZ 23/28), pozostawiony jest w kolorze naturalnego metalu (a więc stali względnie aluminium, zależnie od odmiany), podobnie pierścienie wiodące, natomiast tylna część pocisku, normalnie schowana w łusce, pokryta jest ochronnym czarnym lakierem asfaltowym. Identyczne żółte malowanie posiadały, skądinąd, pociski ćwiczebne, odróżniając się od bojowych jedynie białym napisem ÜbW lub ÜbR (zależnie od wersji pocisku) wysokości 60 mm naniesionym na cylindrycznej części skorupy.

Obok, w charakterze niejakiej ciekawostki technicznej, pocisk w odmianie gerillt - prefragmentowanej, w której dzięki wprowadzeniu zewnętrznych nacięć skorupy - 15 wzdłużnych i jednego pierścieniowego - spodziewano się uzyskać większe odłamki, o większym promieniu rażenia. Tym niemniej pocisk nie wyróżniał się się w żaden sposób malowaniem - żółty korpus z metalicznym zapalnikiem i pierścieniami wiodącymi.

Wreszcie, dwie kolejne sylwetki przedstawiają odmiany nieco bardziej egzotyczne - z zapalnikami podwójnego działania, czasowo-uderzeniowymi, stosowanymi próbnie na ograniczoną skalę od przełomu lat 1944/45 - tutaj E.Dopp.Z. S/30 Fg oraz Zt.Z. S/30 CC. Teoretykom obrony przeciwlotniczej wyszło bowiem z czasem, że paradoksalnie większe prawdopodobieństwo zestrzelenia daje prowadzenie ognia przeciwlotniczego z zapalnikami uderzeniowymi, a nie - jak dotąd przyjęto - czasowymi, co zresztą zdawały się w całej rozciągłości potwierdzać prowadzone z początku na ograniczoną skalę próby bojowe. Standardowe zapalniki czasowe ciężkiej artylerii przeciwlotniczej, rodziny ZtZ. S/30, nie posiadały jednak żadnego działania uderzeniowego i konieczna była wobec tego ich modyfikacja. Zapalniki pokazane na rysunku pochodzić mogły zarówno z bieżącej produkcji, jak i modyfikacji już posiadanych zapalników, poprzez montaż w ich wierzchołku dodatkowego modułu uderzeniowego. Wielkoskalowe próby bojowe nastąpić miały w kwietniu 1945 roku. Jak się wydaje, i jak ukazałem na rysunku, zapalnik z modułem CC produkcji firmy Skoda wyróżniony był tu malowaniem wierzchołka na czerwono. Czy konkurencyjny zapalnik E.Dopp.Z. S/30 Fg konstrukcji Junghansa też posiadał takie malowanie - pojęcia nie mam, na żadnym ze znanych mi egzemplarzy śladów nijakich nie było. Sam pocisk posiada w każdym razie najzwyklejsze żółte malowanie.

Teraz z kolei, dla rozrywki, nieco tyleż barwnej co konstrukcyjnej egzotyki.

Po lewej pocisk odłamkowo-zapalający 8,8 cm Br.Sprgr. Flak z zapalnikiem Zt.Z. S/30. Pocisk taki posiadał osobliwą budowę, z umieszczonym osiowo ładunkiem wybuchowym otoczonym przez 5 lub 6 umieszczonych wewnątrz skorupy prefragmentowanych stalowych pierścieni, dzielących się przy wybuchu pocisku na odpowiednio 10 lub 8 lotek (a więc łącznie 50 lub 48), każda z wydrążeniem wypełnionym termitem. Malowanie skorupy odzwierciedla działanie pocisku, przód do zgrubienia środkującego włącznie żółty - granat, tył niebieski - pocisk zapalający. Zapalnik i pierścienie wiodące, tradycyjnie, w kolorze metalu. Zaznaczyć jednak trzeba, że pociski te nie były używane bojowo.

Pokazany obok szrapnel zapalający 8,8 cm Br.Schrgr. Flak miał więcej szczęścia i do służby trafił - alianci po raz pierwszy odnotowali jego użycie w marcu 1944 roku. Pocisk ten był w założeniach konstrukcyjnych tradycyjnym szrapnelem - posiadał głowicowy zapalnik czasowy, a skorupę wypełniały w czterech warstwach 72 lotki zapalające (każda z zapalnikiem uderzeniowym lub hydrodynamicznym, zależnie od odmiany), wyrzucane przez umieszczony w dennej części pocisku ładunek prochowy z wyrzutnikiem. Niejaką osobliwością było w tym przypadku - z racji na przeciwlotniczy charakter pocisku - zastosowanie dodatkowego ładunku samozniszczeniowego umieszczonego osiowo w stalowej rurze, mającego rozerwać skorupę po wyrzuceniu lotek - ale z racji na trudności zaopatrzeniowe czy produkcyjne nie był on zawsze stosowany. No, ale wróćmy do malowania przecież! Tu mamy zatem również dokładne odzwierciedlenie funkcji pocisku: przód czerwony - szrapnel, tył niebieski - zapalający. Pierścienie wiodące w kolorze metalu, a zapalnik - tu niespodzianka - wprawdzie w kolorze metalu, ale z zielonym wierzchołkiem! Z racji na szrapnelowy charakter pocisku, który, wyrzucając lotki do przodu, zadziałać powinien przed doleceniem do celu, wyposażony był on w specjalną odmianę zapalnika czasowego - Zt.Z. S/30 kurz, która charakteryzowała się czasem działania krótszym o około sekundę od wprowadzonej nastawy. Gwarantowało to wyrzucenie lotek przed celem, bez potrzeby wprowadzania korekt w nastawie zapalnika przekazanej z przyrządu centralnego baterii, a zapalnik - oprócz odpowiednich bić - wyróżniony był wyraźnie właśnie zielonym wierzchołkiem.

Amunicja przeciwpancerna kinetyczna malowana była równie banalnie co odłamkowo-burząca, tym razem na czarno, z pozostawieniem pierścieni wiodących w kolorze metalu. Zapalniki denne i smugacze, na szczęście dla na, pozostawały niewidoczne z zewnątrz. A więc, na rysunek patrząc - od lewej pokazany jest najbardziej banalny pocisk 8,8 cm Pzgr. z naboju 8,8 cm Pzgr.Patr. m. Bd.Z. - cały czarny.

Obok niego udoskonalona wersja o zwiększonej przebijalności 8,8 cm Pzgr. 39 (nabój 8,8 cm Pzgr.Patr. 39), posiadająca grubsze ściany korpusu, zmniejszony ładunek wybuchowy i zapalnik Bd.Z. 5127 zamiast Bd.Z. f.. 8,8 cm Pzgr. Z zewnątrz wyróżniona była wyraźnie białym wierzchołkiem czepca balistycznego.

Trzecia sylwetka ukazuje pocisk wersji 8,8 cm Pzgr. 39-1, czyli odmianę poprzedniego o przebijalności zwiększonej dzięki zastosowaniu lepszej jakości stali, wyróżnioną podobnie białym wierzchołkiem, ale tym razem z dodaniem poniżej niego białej cyfry 1.

I wreszcie na końcu przeciwpancerny pocisk podkalibrowy z rdzeniem wolframowym 8,8 cm Pzgr. 40 (nabój 8,8 cm Pzgr.Patr. 40) - tym razem znów trywialnie całkowicie czarny. Podobnie, jak i pozostałe pepance, posiadał on i smugacz, ale tu niewidoczny, ukryty wewnątrz zagłębionej części dennej.

Teraz jeszcze konstrukcje nieco mniej popularne.

Po lewej i w środku - dwa pociski 8,8 cm Gr 39 HL z naboju 8,8 cm Gr.Patr. 38 HL, czyli przeciwpancerne granaty kumulacyjne, malowane jednolicie na kolor feldgrau, z pierścieniami wiodącymi i zapalnikami w naturalnym kolorze metalu. Różnią się od siebie tylko wersją zastosowanego zapalnika uderzeniowego - po lewej AZ 38 St o korpusie stalowym (z charakterystycznym dzióbkiem kryjącym popychacz iglicy) i pośrodku AZ 38 o korpusie z metalu lekkiego. Co warto zauważyć, jak przystało na pociski przeciwpancerne, posiadają one smugacze.

No i wreszcie sylwetka po prawej stronie, nijak nieprzystająca przeznaczeniem do kolegów, ale dołożyłem ją do tego rysunku, aby samotnie nie było jej smutno - pocisk oświetlający 8,8 cm Ltgr. L/4,4 z naboju 8,8 cm Ltgr.Patr. Flak L/4,4, czyli po prostu zapożyczony z arsenału marynarki morski pocisk oświetlający 8,8 cm Lg L/4,4. Pocisk, wyposażony w morski zapalnik czasowy Zt.Z. S/60 (Marineform), w Kriegsmarine znany jako Zt.Z. S/60 n A, malowany jest tym razem jednolicie na kolor zielony; czarny pasek na skorupie u podstawy zapalnika właściwy był pociskom morskim - i tego akurat szczegółu nie jestem pewien w wersji lądowej, więc możliwe, że go i nie było.

Warto na koniec dodać, że identyczna kolorystyka pocisków stosowana była w siostrzanej amunicji do armaty czołgowej 8,8 cm Kw.K.36 czołgu Tiger, gdzie stosowano z powyższego repertuaru naboje odłamkowo-burzące, przeciwpancerne kinetyczne i kumulacyjne. Różnica sprowadzała się do zastosowania w amunicji czołgowej zapłonników elektrycznych w miejsce mechanicznych i zapalników podwójnego działania Dopp.Z. S/60 zamiast czasowych Zt.Z. S/30.

I niech teraz ktoś powie, że w wojsku jest szaro i buro.

środa, 23 września 2020

Henschel 297 Föhn według Michaela Heidlera

 czyli

Szybka fucha na boku

W najnowszym – z września 2020 –  numerze poczytnego periodyku Militaria, noszącym dla niepoznaki zeszłoroczny numer 03 (90) / 2019, ukazał się artykuł „Henschel 297 Föhn – przeciwlotnicza wyrzutnia rakiet”, pióra renomowanego autora Michaela Heidlera, traktujący, jak od razu widać, o intrygującej i w sumie mało znanej niemieckiej broni rakietowej – wyrzutni przeciwlotniczej Föhn.

Osoba autora pozwala oczekiwać wysokiego poziomu merytorycznego tekstu… Choć, prawdę mówiąc, już tytuł artykułu zaczyna budzić niepokój i powinien zapalić w głowie czytelnika nawet nie tyle czerwone ostrzegawcze światełko, co wielką czerwoną lampę przy akompaniamencie ogłuszającego alarmowego gongu. Znając wcześniejszą twórczość p. Heidlera podejrzewać zacząłem, jeszcze przed zapoznaniem się z treścią artykułu o Föhnie, że ograniczył on się prawdopodobnie po prostu do zamieszczenia treści jakiegoś alianckiego raportu traktującego o zdobycznych wyrzutniach – i w zasadzie tyle. A jak jest naprawdę? Czy rzeczywiście autor stanął na wysokości zadania?

Przyjrzyjmy się więc artykułowi z Militariów bliżej.

Niewątpliwie atutem artykułu, rzucającym się od razu w oczy, są zdjęcia przedstawiające zdobyte przez Amerykanów w Nadrenii wyrzutnie – zdjęcia wprawdzie znane, ale tu opublikowane w dużych wymiarach i dobrej jakości. To w  zasadzie dowodzi, że podejrzenia dotyczące proweniencji opracowania były słuszne. No ale co w końcu z tekstem?

A więc, zacznijmy zatem od samego początku, tego, co budziło już zawczasu niepokój – wspomniany już tytuł, czy też ustęp na s. 76…

Henschel opracował również wyrzutnię rakiet znaną pod nazwą Föhn, która miała skutecznie odstraszać nisko lecące samoloty przeciwnika.

… przypisują skonstruowanie Föhna firmie Henschel.

No, niestety, nie. W przeciwieństwie do tego, co wyczytać możemy na Wikipedii, Föhn nie miał nic wspólnego z firmą Henschel, choć ta atrybucja, podobnie jak i towarzyszące jej oznaczenia Hs 217 czy - jak w artykule Hs 297 – z jakiegoś powodu uporczywie się w literaturze od dziesięcioleci utrzymują. Stanowiące uzbrojenie wyrzutni rakiety powstały w rzeczywistości w firmie Donar GmbH z Wesermünde. Nazwa ta budzić może zdziwienie co bardziej uświadomionego czytelnika – że co, Donar, co to za wynalazek w ogóle? Tymczasem jest to firma o olbrzymim dziedzictwie na polu niemieckich konstrukcji rakietowych – łącząca się z osobą jednego z pionierów niemieckiego rakietnictwa, Friedricha Wilchelma Sandera. Same zaś wyrzutnie Föhna natomiast skonstruowane zostały przez czeską Waffenwerke Brünn. Nie ma Henschla. Pa pa!

Na tejże stronie 76 dowiedzieć się także możemy, że wyrzutnie przewożono na przyczepie…

… jaką stosowano do transportu działka Flak 38 kal. 20 mm.

Tutaj trudno się trochę nie poczepiać. Po pierwsze, termin działko stosuje się w Polsce, jeśli już, do broni lotniczej, lądowe to są armaty – w tym przypadku jest to nawet armata automatyczna. Do tego armata ta nazywa się nie „Flak 38”, ale konkretnie „2 cm Flak 38”, z kalibrem podanym w centymetrach stanowiącym integralną część nazwy. No i, nie wiedzieć czemu, autor nie pokusił się o podanie nazwy onej przyczepy (która, skądinąd, nie służyła jedynie do przewozu armat 2 cm Flak 38 czy wyrzutni Föhn) – Sd.Ah. 58. Czyżby na Wikipedii nie napisali? No dobrze, złośliwości na bok…

Opis wyrzutni, jak opis, dość precyzyjny, ale momentami niezbyt składny, co zapewne w części zrzucić można na karb tłumaczenia (a w tym przypadku mamy najpewniej do czynienia z tłumaczeniem z angielskiego na niemiecki i z niemieckiego na polski). W efekcie trafić można np. na takie kwiatki, jak na stronie 79:

Nakierowanie na cel ułatwiał okrągły celownik.

Co, jak podejrzewać można, nie dotyczyło kształtu celownika jako takiego (kogo zresztą obchodzi, czy celownik był okrągły, kwadratowy czy podłużny), ale jest jakąś niefortunną wariacją tłumaczenia nazwy celownika – Schwebehalbkreisvisier. 

Niestety, mimo dobrej jakości materiału ilustracyjnego i opis okazuje się niekoniecznie przystawać do rzeczywistości, jak zauważyć można juz na początku strony 80:

Rakiety były umieszczane w kratownicowych magazynkach po pięć sztuk w każdym, które wkładano od góry do wyrzutni. Aby wykonać te operację, rama musiała być ustawiona poziomo.

Jak bym się w archiwalne zdjęcia ilustrujące artykuł nie wpatrywał, ja tam żadnych magazynków (czy raczej może ładowników), ani jakiejkolwiek możliwości ich zastosowania w opisany sposób nie widzę. A gdy patrzę na zdjęcie muzealnej wyrzutni ze Sztokholmu (druga taka sama jest, nota bene, w Kopenhadze) - są. Czary, czy może jednak autor o czymś nie wie? Czyżby były różne wersje wyrzutni? Nie no, o tak oczywistej sprawie jednak by napisał...? Pozostawmy jeszcze czytelnika przez chwilę w niepewności.

Zupełnym curiosum terminologicznym jest passus z tejże strony 80, opisujący mechanizm odpalający wyrzutni:

Iglice miały formę małych kurków, które umieszczano na metalowym pręcie. Każdy pręt zawierał pięć „spustów”.

Iglice w formie kurków będących „spustami”?! Nie prościej było napisać, że na każdej osi umieszczono pięć kurków z iglicami? Trudno w każdym razie dojść, ile w tym zasługi autora, a ile tłumacza… Tuż dalej czytamy z kolei, że...

Pokrętła umożliwiające obrót zestawu w płaszczyźnie pionowej i poziomej znajdowały się po lewej stronie zestawu, podobnie jak celownik i spust.

Też nie. Nie pokrętła, a pokrętło, jedno, służące do poruszania wyrzutni w podniesieniu. W azymucie nie było żadnego mechanizmu naprowadzającego, celowniczy obracał całą wyrzutnię swobodnie, korzystając z widocznej na zdjęciach rękojeści (na której zamontowana była też dźwignia spustu).

Przechodząc już do kwestii cokolwiek bardziej merytorycznych, na tej samej stronie 80 dowiadujemy się, że…

Amunicję stanowiły zmodyfikowane pociski Rauchzylinder 73 (RZ 73) z granatami 4609 (R.Sprgr.4609) kal. 73 mm. Rauchzylinder (czyli „pojemnik na ładunek dymny”) to nazwa stosowana w ramach zakamuflowania prawdziwej produkcji pocisków w zakładach Rheinmetall-Borsig.

Kolejna często pojawiająca się nieprawda. Pocisk 7,3 cm R. Sprgr. do wyrzutni Föhn nie wywodził się z pocisku RZ 73, ba, nie miał z nim nic wspólnego. Bezpośrednim protoplastą 7,3 cm R. Sprgr. Była lotnicza rakieta RZ 65, skonstruowana jeszcze w l. 30. we wspomnianych zakładach Donar GmbH i ostatecznie, z racji na kiepskie osiągi, pomimo kilkuletniego procesu rozwojowego nie przyjęta na uzbrojenie lotnictwa. Więcej szczęścia zaznał RZ 65 nieoczekiwanie w wersji lądowej – w postaci rakiety agitacyjnej Pg Gr 41 oraz naszej właśnie 7,3 cm R. Sprgr. Natomiast RZ 73 była zupełnie niezależnie skonstruowaną rakietą o cokolwiek wyższych osiągach i gabarytach, faktycznie męczoną gdzieś na przełomie lat 1941/42 przez Rheinmetalla.

Porównanie rakiet RZ 65, 7,3 cm R.Sprgr. i RZ 73.

Dodatkowo, numer 4609 – nie ma specjalnie racji bytu. Owszem, pojawia się w literaturze, tyle tylko, że w tymże czterocyfrowym systemie oznaczeń amunicji numery kończące się na 9 oznaczały amunicję szkolną – numer ten nie mógł być zatem zastosowany do rakiety bojowej. Puszczając wodze fantazji, moglibyśmy hipotetycznie mieć bojową 7,3 cm R. Sprgr. 4601, albo szkolną Ex. 7,3 cm R.Sprgr. 4609. A jak było zatem naprawdę? W dokumentach z etapu opracowywania Föhna pociski oznaczane są jako 7,3 cm R-Spgr (Spreng skracane jako Sp, a nie Spr, czyli tak trochę po kriegsmarinowsku), zaś na etykietach z już „bojowych” skrzynek amunicyjnych noszą miano po prostu 7,3 cm R. Sprgr. Tak a propos, uważny czytelnik spostrzegł może, że w całym artykule, poza kryptonimem Föhn, ani razu nie padło oficjalne oznaczenie samej wyrzutni...?

Na tejże niefortunnej stronie 80. czytamy dalej, iż…

Nie stosowano brzechw stabilizujących, dlatego aby nadać rakietom właściwą rotację wzdłuż osi podłużnej, siedem zewnętrznych dysz u podstawy pocisku montowano pod pewnym kątem. W związku z tym jedynie siedem wewnętrznych dysz generowało właściwy ciąg.

Trudno bowiem mówić o jakimkolwiek „montowaniu” dysz pod kątem, skoro nie były one żadnymi osobnymi elementami, ale wiercono je bezpośrednio w tylnym dnie komory spalania (co zresztą dokładnie pokazuje zdjęcie na końcu artykułu). No i ten właściwy ciąg… Rozumiem z tego, że silniki pocisków, które posiadały wszystkie dysze skierowane pod kątem w celu wywołania rotacji (czyli, generalnie rzecz biorąc, i żeby daleko nie szukać, wszystkie rakiety od wszystkich nebelwerferów), w ogóle w związku z tym nie generowały „właściwego ciągu”?

W dalszej części tego samego akapitu mamy już kwiatek cięższego gatunku:

Do odpalania rakiet stosowano spłonki uderzeniowe Raketenaufschalgzünder RAZ 51.

Poparty dla pewności podpisem zdjęcia na s. 82:

Spłonka RAZ 51.

I tu już po prostu ręce opadają. RAZ 51 to bowiem nie spłonka służąca do inicjowania silnika pocisku – jak zda się z tego wynikać – ale głowicowy zapalnik uderzeniowy detonujący głowicę bojową. Zapalnik. Nie wiem, tłumacz to był popełnił, czy autor – obstawiam tłumacza – ale efekt wyszedł, jak wyszedł, czyli żenujący. Jest tu w ogóle jakaś korekta merytoryczna?

Zapalnik RAZ 51

Warto zwrócić natomiast uwagę na tabelkę z danymi technicznymi pocisku zamieszczoną na str. 80. Te bowiem, w przeciwieństwie do tego, co najczęściej można znaleźć we wszelakich opracowaniach powielających bezrefleksyjnie parametry RZ 73, są w zasadzie prawidłowe. Przyczepić się można jedynie cokolwiek do długości, która wynosić powinna nie 282 mm, a 277 mm (262 mm pocisku + 15 mm zapalnika). Poza tym, niestety, artykuł nie zawiera – poza jednym archiwalnym przekrojowym rysunkiem – żadnych bliższych informacji o budowie czy sposobie działania pocisku.

No i w końcu przejść wypada do podsumowania, a to, niestety, trudno widzieć w świetle pozytywnym. Ograniczył się on artykuł do zamieszczenia zdjęć z amerykańskiego opracowania, opisanych w sposób kulawy i niepełny. Czego zabrakło – dopisane zostało najwyraźniej na podstawie Wikipedii czy innego podobnej jakości źródła. Nie dowiemy się nic o procesie rozwojowym Föhna i towarzyszącym mu problemach, zasadach użycia, odmianach wyrzutni, wersjach rozwojowych tak wyrzutni, jak i amunicji, czy nawet o zastosowaniu samych rakiet w lotnictwie. Nie poznamy żadnych bliższych szczegółów ledwo wzmiankowanego w artykule użycia Föhnów pod Remagen (a wspomnieć warto, że dowódca baterii skazany został za jej utratę na śmierć)... Ba, nie dowiemy się także o zaangażowaniu w ten program Kriegsmarine – co tym bardziej zniesmacza, że pokazana w artykule muzealna wyrzutnia Föhn ze Sztokholmu jest właśnie wyrzutnią morską, różniącą się szeregiem rozwiązań od wersji lądowej zaprezentowanej na archiwalnych zdjęciach (co zapewne łacno dostrzeże na ilustracjach uważny czytelnik - a co zarazem wyjaśnia wspomnianą kwestię użycia pięciopociskowych ładowników, które raz są, a raz ich nie ma), a Kriegsmarine zaczęła nawet chyba używać Föhnów wcześniej niż Heer czy Luftwaffe.

Całościowa ocena artykułu musi być, niestety, bezlitosna. Poza doskonałymi zdjęciami, jest on fatalnie napisany i jeszcze gorzej przetłumaczony – obie te czynności sprawiają wrażenie dokonanych dosłownie na kolanie. Tekst jest miejscami tak słaby językowo i merytorycznie, że trudno nawet dojść, czy to wina autora, czy kiepskiego tłumacza. W zasadzie bez większego cienia wątpliwości uznać można, że całościowo jest to jeden z najgorszych, o ile nie najgorszy artykuł na temat niemieckiej broni rakietowej, jaki ukazał się w Polsce na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat – a publikowano w tym okresie naprawdę najprzeróżniejsze kwiatki. Tutaj, niestety, niefrasobliwe podejścia autora, choćby nie wiem jak renomowanego, wraz z pogarszającym jeszcze wszystko tłumaczeniem, dały efekt bardzo nieszczególny.

Czytelnik bliżej zainteresowany tematem Föhna sięgnąć zaś mógłby do - opisującej m. in. tę broń - pierwszej części poświęconego niemieckim niekierowanym rakietom przeciwlotniczym artykułu "Rakietowa desperacja" opublikowanego w Nowej Technice Wojskowej Numer Specjalny 3/2017. Idealnie tez nie jest, ale jednak znacznie bardziej obszernie niż w przypadku szybkiej fuchy pana Heidlera.