piątek, 20 lutego 2015

A to suka!

czyli

Co trapiło SU-76?

W numerze 2/2015 periodyku Technika Wojskowa Historia ukazał się artykuł Michała Fiszera i Jerzego Gruszczyńskiego "Działo samobieżne SU-76", zgodnie z renomą autorów erudycyjnie i wyczerpująco przedstawiający historię powstania radzieckich dział szturmowych już od początku lat 30., i skupiający się na końcu i w końcu cokolwiek na sławnym SU-76M, które, poza częścią historyczną, zaprezentowane zostało w formie opisu technicznego i planów w czterech rzutach. To nie pomyłka - wbrew tytułowi artykuł prześlizguje się nad "prawdziwym" SU-76 (SU-12) niemal mimochodem, nie poświęcając mu ani trochę więcej uwagi niż innym konstrukcjom wytyczającym drogę ku SU-76M (SU-15). A szkoda, bo nieudane SU-76 jest akurat konstrukcją mało znaną, która naprawdę zasługiwałaby na bardziej szczegółowe zaprezentowanie, zwłaszcza w aspekcie istoty problemów technicznych, które ją prześladowały - a które w artykule zostały jedynie enigmatycznie wzmiankowane (bez podania przyczyn), podobnie jak i przedsięwzięte środki zaradcze. I to jest, w moim odczuciu, jedna z większych wad tej pracy, szczególnie biorąc pod uwagę jej tytuł. 
    W charakterze niejakiego uzupełnienia postanowiłem więc sobie zamieścić odpowiedni ustęp z wysmażonego przed całkiem wielu laty tekstu - a co się ma marnować (o ile w ogóle do czegokolwiek się jeszcze nadaje)?

Seryjna produkcja SU-12, noszącego wojskowe oznaczenie SU-76, rozpoczęła się w grudniu 1942 roku i już w styczniu 1943pierwsza partia 25 sztuk SU-76 (...) skierowana została do nowo utworzonego centrum szkoleniowego artylerii samobieżnej, gdzie rozpoczęto formowanie dwóch mieszanych pułków artylerii samobieżnej – 1433 i 1434, mających na uzbrojeniu działa SU-76 i SU-122. Po przeszkoleniu załóg, 19 stycznia oba pułki wyruszyły w towarzystwie komisji NKTP pod przewodnictwem S.A. Ginzburga na front wołchowski, gdzie trwały walki o odblokowanie Leningradu. (...) Po zakończeniu tych dziesięciodniowych prób wojskowych załogi fabryczne zastąpione zostały przez żołnierzy frontowych, a SU wziąć miały udział w walkach w rejonie Smierdyni w dn. 13-15 lutego. Niestety, do tego czasu większość SU-76 uległa awariom skrzyń biegów i wałów głównych, które nie wytrzymywały warunków służby frontowej. W celu wyeliminowania tych przypadłości wały zostały po prostu wzmocnione, lecz tu paradoksalnie okazało się, że takie zmodernizowane pojazdy ulegają awariom jeszcze częściej - stało się więc jasne, że SU-76 posiada poważny defekt konstrukcyjny, którego usunięcie wymaga znacznie bardziej złożonych modyfikacji – i w związku z tym produkcja działa została w dniu 21 marca wstrzymana aż do czasu wyjaśnienia przyczyn awarii i opracowania metod ich usunięcia.
Po zbadaniu problemu okazało się, że winę ponosiło błędne rozwiązanie transmisji – przyjęty do napędu SU-12 układ dwóch niezależnych silników GAZ-202 (licencyjny Dodge), każdy z własną skrzynią biegów, pozbawionych synchronizacji i pracujących na wspólny wał główny.Powodowało to powstawanie na wale drgań skrętnych, których częstotliwość rezonansowa mieściła się w zakresie obrotów silników, a jej maksimum występowało w najcięższych warunkach jazdy – na drugim biegu po błocie lub śniegu. Konieczne było więc jak najszybsze wyeliminowanie drgań (...). Zamierzano to osiągnąć na dwa sposoby – poprzez tłumienie drgań w istniejącym układzie napędowym lub poprzez synchronizację pracy obu silników. To ostatnie nie było jednak możliwe do wdrożenia w krótkim okresie czasu, jako że wymagało przekonstruowania kadłuba, tak, aby silniki znalazły się obok siebie – tym samym produkcja dział, potrzebnych do planowanych na lato 1943 operacji zaczepnych, zostałaby wstrzymana na dłużej. Dlatego też Giznburg i Szczukin przyjęli pierwsze rozwiązanie, dążąc do wytłumienia drgań – zamortyzowano w tym celu łoża silników, pomiędzy silnikami a skrzyniami biegów wprowadzono sprężyste przeguby, a na wale głównym, pomiędzy przekładniami głównymi – dodatkowe sprzęgło ślizgowe. Zmodyfikowane tak w zakładzie nr 38 działa oznaczono SU-12M i w kwietniu (marcu-kwietniu?) 1943przeszły one w Kirowie testy, które wykazały, że ich niezawodność uległa znacznej poprawie. W związku z tym i wobec potrzeby zaopatrywania wojsk w lekkie działa samobieżne w maju 1943 SU-12M weszły do produkcji seryjnej pod oznaczeniem SU-76M.
    Pierwsze masowe użycie SU-12M na froncie miało miejsce w bitwie kurskiej (od 5 lipca 1943) i spowodowało narodzenie się wielu trwających później niepochlebnych opinii o zawodności pojazdu, przezwisk „bratnia mogiła czterech czołgistów”, „suka” czy „gubiciel dusz” – często jednak u podstaw leżało nieprawidłowe taktycznie wykorzystywanie dział samobieżnych w roli czołgów, do której zupełnie się nie nadawały. SU-12M posiadało jednak też oczywiste wady. Zamknięty i przykryty dachem przedział bojowy pozbawiony był jakiejkolwiek wentylacji mechanicznej, co prowadziło czasem w walce do zatrucia załogi dymem – dlatego też już w początku lipca wydano rozkaz demontowania dachu aż do wysokości celownika peryskopowego lub montowania dodatkowego wentylatora. Uciążliwe były warunki pracy kierowcy, który siedział pomiędzy dwoma silnikami, kłopoty sprawiało mu także obsługiwanie dwóch skrzyń biegów za pomocą jednaj dźwigni. Chociaż ogółem awaryjność SU-12M nie była większa od średnich dział samobieżnych, to remonty były z reguły bardziej kłopotliwe, jako że sprowadzały się najczęściej do wymiany skrzyń biegów, wału głównego i przekładni głównych.
Już w maju 1943 gotowa była jednak gruntownie zmodernizowana wersja lekkiego działa samobieżnego zakładu nr 38, ze zsynchronizowanymi silnikami – SU-15, która w czerwcu weszła do masowej produkcji pod takim samym oznaczeniem SU-76M, a produkcja SU-12 została wobec tego wstrzymana po wytworzeniu 579 sztukOstatnie z tych dział dotrwały w służbie frontowej do połowy 1944 roku, gdy rozkazem naczelnika Zarządu Broni Pancernej KA przekazano je do jednostek szkolnych.
S.A. Ginzburg przypłacił problemy z SU-12 życiem. Obradująca wiosną 1943 komisja, mająca na celu ustalenie przyczyn niepowodzenia, ograniczyła się do decyzji personalnych, uznając m.in. Giznburga głównym winowajcą i wysyłając go w kwietniu 1943 roku na front, jako naczelnika służby remontowej w korpusie pancernym. Stalin, który zainteresował się losem SU-12, dowiedziawszy się o losie Ginzburga w ostrych słowach skrytykował taką działalność komisji jako „nikczemne przestępstwo”, które zostawiło RKKA bez artylerii samobieżnej i nakazał odwołanie konstruktora z frontu. Rozkaz Stawki dotarł jednak podobno do jednostki dzień-dwa po śmierci Ginzburga.

© Grzesio 2015

poniedziałek, 2 lutego 2015

Fliegerfaust - według Poligonu

 czyli

Hu-hu-ha, hu-hu-ha, były raz Luftfausty... eee... dwa?!

W najnowszym numerze znanego i lubianego periodyku Poligon (1/2015) ukazał się artykuł Andrzeja Kińskiego "Od Fliegerfausta do Strzały. Sowieckie przenośne przeciwlotnicze zestawy rakietowe (cz. I)", w zdecydowanej większości - co może nieco zaskakujące - poświęcony niemieckim wyrzutniom przeciwlotniczym Luftfaust i Fliegerfaust. I na tym niemieckim ustępie skupmy zarazem swoją uwagę.
Nie ulega wątpliwości, że poza pojawiającymi się u nas od lat mniej lub bardziej zdawkowymi informacjami, jest to jedno z najbardziej wyczerpujących opracowań dotyczących tych broni. Artykuł wyczerpująco omawia historię rozwoju wyrzutni, począwszy od założeń technicznych, po ograniczone zastosowanie bojowe, szczegółowo przedstawia także budowę pocisków i wyrzutni, tak opisowo, jak i na zdjęciach oraz rysunkach. Czegóż chcieć więcej, skoro jest tak pięknie?
Niestety - nie jest pięknie. 
O Luftfauście w  zasadzie trudno napisać coś odkrywczego, bo dostępne publikacje wnoszące cokolwiek konkretnego do tematu, można policzyć na palcach jednej ręki - kwestia więc jedynie w składnym i rzetelnym opracowaniu dostępnej informacji. Tego warunku, niestety, nie spełnia ani tekst Andrzeja Kińskiego, ani towarzyszące mu rysunki Tomasza Grotnika.

Jako niejakie poszukiwanie sensacji potraktować można zdanie ze wstępu: "Nadal jest to historia bardzo mało znana i zapewne nieliczni spośród Czytelników naszego czasopisma wiedzą, że u schyłku wojny w ręce niemieckich żołnierzy trafiła – co prawda w śladowych ilościach – broń będąca przeciwlotniczym odpowiednikiem Panzerfaustów i Panzerschrecków." Akurat wydaje mi się, że pośród ludzi interesujących się techniką wojskową - a raczej do takich adresowany jest Poligon - jest to raczej rzecz raczej znana. No, ale kwestia gustu.
W warstwie historycznej artykułowi trudno wszak coś zarzucić, choć autor dość konsekwentnie dystansuje się od podawanych faktów (legenda głosi..., ponoć..., podobno...). Dużo gorzej przedstawia się natomiast sprawa jeśli chodzi o czysto techniczną stronę opisywanych konstrukcji, gdzie wątpliwości już nie ma - a tu akurat szkoda.

Pocisk bezodrzutowy Luftfaust-A ze ślepą głowicą.

Przede wszystkim już w założeniu autor popełnia kardynalny błąd, widząc Luftfausta już od samego zarania jako broń rakietową, i opisując wobec tego dwa typy pocisków - Luftfaust-A z kombinowanym napędem bezodrzutowo-rakietowym i czysto rakietowy Luftfaust-B. Niestety - nie. Opisywany w artykule i ukazany na ilustracjach na stronach 73-74 pocisk Luftfaust-A nie był pociskiem rakietowym, ale czysto beznapędowym, bezodrzutowym, wystrzeliwanym z wyrzutni na dokładnie takiej samej zasadzie jak pocisk z Panzerfausta, za pomocą ładunku miotającego prochu czarnego - i tyle. Artykuł błędnie opisuje więc ów pocisk jako dwuczęściowy twór o długości 231 mm, w części tylnej mieszczący ładunek miotający, inicjujący zarazem silnik rakietowy znajdujący się w części przedniej. Szkoda, że nie pokuszono się o wskazanie na rysunkach, gdzie niby ten silnik rakietowy miałby się znajdować... Dość specyficzna terminologia, swoją drogą - osobiście skłaniałbym się raczej do nazwania takiego zestawu pocisku i ładunku miotającego nabojem, a nie tylną i przednią częścią pocisku... Ale mniejsza z tym. Pocisk ten nie miał wobec tego długości 231 mm, ale tylko jakieś 108 mm (plus pozostałe 93 mm przypadające na przybitkę i pozostający w lufie ładunek miotający wraz ze spłonką), nie posiadał też żadnego silnika, a co najwyżej umieszczony w tylnej części smugacz. Błędnie określony jest też kaliber prowadnicy wyrzutni jako 30 mm, co wynika ze złej interpretacji rysunku z niemieckiej instrukcji saperskiej - tyle wynosiła zewnętrzna średnica prowadnicy.
Pewną podejrzliwość uważnego czytelnika powinna wzbudzić jednak, w zderzeniu ze zdjęciami i rysunkami, podana na stronie 74 rozpiętość usterzenia tej "rakiety" - ok. 9,5 cm. Tyle bowiem zilustrowany malutki pocisk nie ma na pewno. 
Całe zamieszanie, rujnujące w znacznym stopniu stronę merytoryczną artykułu, bierze się bowiem stąd, że w ramach programu Luftfaust opracowano trzy rodzaje pocisków, a nie tylko dwa - jak chce Andrzej Kiński. Poplątał on bowiem dwa typy opracowane dla wyrzutni Luftfaust-A - pocisk bezodrzutowy, nie posiadający własnego napędu (zobrazowany w artykule), oraz pocisk z kombinowanym napędem bezodrzutowo-rakietowym, który wyglądał mniej więcej jak pocisk Luftfaust-B, acz z zamocowanym na końcu przedłużonej komory spalania dużym czterobrzechwowym usterzeniem z blachy sprężystej (być może zresztą był on także potem wykorzystany jako czysto rakietowy, bez dodatkowego ładunku prochowego). Ten drugi pocisk nie został jednak w Poligonie w ogóle przedstawiony, zaś napęd rakietowy przypisany został błędnie pociskowi pierwszej wersji.

Pocisk rakietowy Luftfaust-B w przekroju.

Wątpliwa wydaje się nieco - także w świetle dostępnej literatury, jak i logiki - informacja o stosowaniu w pociskach Luftfaust-B zapalników AZ 1528 (tak naprawdę, w Luftfauście nie wykorzystywano standardowego AZ 1528, który, jako lotniczy, był zresztą za duży do pocisków Flaku, ale pochodną tego zapalnika, wyposażoną w dodatkową spłonkę detonującą) - te zapalniki bowiem, jako nieuzbrajające się, były uzasadnione w przypadku bezwirowych pocisków w wersjach ubrzechwionych, w których nie można było stosować standardowych zapalników uzbrajających się na skutek rotacji pocisku. Natomiast w przypadku rakiety stabilizowanej obrotowo nie było już takiego ograniczenia i można było używać bezpieczniejszych zapalników uzbrajających się w ten sposób - z czego zresztą korzystano. Zupełnie błędna jest w każdym razie informacja, że w pocisku Luftfaust-B stosowano zapalniki "AZ 1528 lub AZ 50A/B" uzbrajające się po dwóch sekundach (str. 74). Pierwszy, jak już wiemy, nie uzbrajał się w ogóle, zaś drugi (nota bene, AZ 50 A i AZ 50 B to dwie wersje tego samego zapalnika, różniące się tylko sposobem mocowania w pocisku) uzbrajał się niemal natychmiast po strzale. Po 2 s pocisk znajdowałby się mniej więcej w odległości 400 m od wyrzutni, więc uzbrojenie wtedy zapalnika to, oględnie rzecz biorąc, musztarda po obiedzie i spora część celów byłaby pewnie trafiona nieuzbrojonymi pociskami. Czas ten można natomiast rozpatrywać, i to nie bez podbudowy bibliograficznej, w aspekcie samolikwidacji pocisku.
Dość kuriozalnym jest na tejże stronie zdanie "zespół rozchylonych pod kątem 45 stopni od osi pocisku czterech luf zapewniał nadanie pociskowi prędkości obrotowej do 26 000 obr./min." - jako że silniki rakietowe wyrzucają produkty spalania raczej przez dysze, a nie lufy. W dodatku silnik miał pięć dysz, a nie - jak zda się z tego zdania wynikać - tylko cztery. Prędkość wylotowa na pewno daleka w każdym razie była od "teoretycznej" 280-310 m/s, podobnie jak i podana na str. 75 prędkość po przeleceniu 500 m - 250 m/s. Zresztą wspomniane jest w końcu, że prędkość maksymalna wynosiła faktycznie tylko 250 m/s, ale ten sposób prezentacji danych może być niebezpiecznie mylący. Nie jest też dla mnie całkiem oczywistym, czy kaliber pocisku Luftfaust-B wynosił akurat 23,5 mm.
Nie do końca jest także prawdą informacja ze str. 75, jakoby "układ elektryczny zapewniał odpalenie wszystkich rakiet w dwóch salwach" - bo akurat prądnica podawała do pocisków tylko jeden jedyny impuls. Jeśli chodzi o odstęp obu salw, to w literaturze występują zarówno wartości 0,1 s, jak i podana w artykule 0,2 s.
Szkoda, że - w świetle ogólnego sceptycyzmu demonstrowanego przez autora wobec przytaczanych informacji historycznych - akurat bez żadnej wątpliwości podana została informacja o skierowaniu 80 wyrzutni w kwietniu 1945 do Berlina. 
Niejakiego dysonansu poznawczego doznać można czytając na str. 76 o zachowanym w Moskwie muzealnym Fliegerfauście - czy jest on kompletny (jak głosi tekst artykułu) czy niekompletny (jak chce podpis pod zdjęciem)? Dla ułatwienia dodajmy, że jednak jest niekompletny - brak mu żerdzi mechanizmu uderzeniowego wraz ze sprężyną. Nie ulega natomiast wątpliwości, że drugi z zaprezentowanych w artykule muzealnych Fliegerfaustów, znajdujący się w USA, jest tylko naiwną repliką, zbudowaną wrażeniowo na podstawie znanego perspektywicznego rysunku. Nie dowiemy się już jednak z Poligonu, że w USA rzeczywiście znajduje się drugi egzemplarz muzealny autentycznego Fliegerfausta, tym razem jednak kompletny. 

"Fliegerfaust" w amerykańskiej kolekcji - replika bazująca na niezbyt dokładnym rysunku.

Bardzo nisko ocenić trzeba przekroje amunicji ilustrujące artykuł, które narysowane są tyleż w sposób uproszczony, co wręcz nieporadnie i z błędami. Zarówno w przypadku Lustfausta-A jak i B błędnie przedstawiony został pocisk artyleryjski stanowiący głowicę, ze schodkowo, a nie płynnie, zakończonym zgrubieniem środkującym - błąd ten obnażają nawet ilustrujące artykuł zdjęcia na s. 73. Sprawę pogarszają dodatkowo chaotycznie założone na rysunkach wypełnienia, sprawiające, że nie sposób dojść, które elementy ukazane są w przekroju, a które w widoku, co jest stalą, co drewnem, co takim czy innym materiałem pirotechnicznym, a co pustką.
Zgodnie ze wspomnianym błędnym opisem pocisku Luftfaust-A, niekompletnie narysowany został i jego przekrój (str. 74), ukazujący pocisk wraz z częścią obudowy ładunku miotającego, ale już bez prowadnicy wyrzutni - fizycznie więc obu elementów nic nie trzymałoby w tej postaci razem. Zaopatrzono go za to w zapłonnik elektryczny, acz brak jakiegokolwiek opisu rysunku utrudnia czytelnikowi interpretację, sprawiając, być może, fałszywe wrażenie obecności napędu rakietowego. W widokach zewnętrznych zabrakło oddzielenia zapalnika od głowicy (co sprawia wrażenie, jakby zapalnik sięgał aż do nieszczęsnych schodków na korpusie), zaś pocisk (zwany konsekwentnie "częścią głowicową pocisku") narysowany tu został za to niepotrzebnie wraz z gumową przybitką, przedłużającą tu jego korpus poza stateczniki. Za małe są też nity mocujące stateczniki, natomiast co autor chciał powiedzieć rysując usterzenie na lewym widoku zewnętrznym, tego pojąć nie potrafię. Stateczniki wyglądają tam jak złożone o 180 stopni na mocujące je blaszane podkładki - co samo w sobie jest konstrukcyjnym absurdem, ale dodatkowo narysowane są w tej sytuacji w lustrzanym odbiciu do położenia z prawego rysunku (i do stanu faktycznego). Lepiej więc już podarować sobie te nieszczęsne rysunki i spojrzeć na zdjęcia na s. 73...
Wyposażenie pocisku Luftfaust-B (str. 76) w nieuzbrajający się zapalnik a la AZ 1528 jest, jak wspomniałem, pociągnięciem co najmniej kontrowersyjnym. Błędnie narysowana została ścianka komory spalania, niezgodnie z rzeczywistością zwiększająca grubość na wysokości głowicy, a także przednia wkładka utrzymująca ziarno paliwowe - powinna być identyczna jak tylna, tyle że z dodatkową podkładką od przodu. Podobnie błędnie i chaotycznie odzwierciedlony został kapturek osłaniający zapłonnik - sprawiając wrażenie, jakby zaciśnięta na nim była ścianka komory spalania, a nie na odwrót. 
Na dokładkę rysunek przedstawiający wyrzutnię Fliegerfaust (str. 76), sporządzony jakoby "na podstawie pomiarów egzemplarza z CMSZ FR w Moskwie" powstał tak naprawdę na podstawie dostępnego w internecie, choćby na wikipedii, zdjęcia modelu w skali 1:6 (stanowiącego "uzbrojenie" popularnych figurek żołnierzy), co zaowocowało kolejną feerią błędów. Przede wszystkim źle umieszczone są obwodowe prowadnice - w prawdziwym Fliegerfauście były one rozmieszczone w formie ośmiokąta foremnego postawionego na jednym z boków (a więc dwie obok siebie na dole, dwie obok siebie na górze i po dwie jedna nad drugą po obu bokach), na rysunku zaś, jak i w modelu, ośmiokąt ten ustawiony jest błędnie na narożniku (czyli jedna na dole, jedna na górze, po jednej po bokach, a pozostałe cztery po przekątnych pomiędzy nimi). Ponadto opora naramienna pochylona jest pod dziwnym kątem (powinna być prostopadła do prowadnic), źle narysowana jest także listwa, do której opora jest zamocowana - nachylona pod kątem, a powinna być równoległa do prowadnic itp...
Na koniec jeszcze drobna uwaga do części "radzieckiej". Słowo "kołos" (przez jedno s) to po rosyjsku kłos, a nie kolos. 
Ogółem więc ocena "niemieckiej" części artykułu Andrzeja Kińskiego nie może być wysoka. Podaje on wprawdzie w miarę rzetelną informację historyczną, natomiast bardzo słabo wypada przedstawienie strony technicznej opisywanych broni. Szkoda, bo zapewne wielu czytelników podejdzie do zaprezentowanych z pozoru wyczerpująco i przekonująco informacji z pełnym zaufaniem.